sobota, 27 kwietnia 2013

Rozdział 8

Hejhejhej :*
Witam serdecznie. Podoba Wam się nowy wystrój bloga? Wczoraj i przedwczoraj cały wieczór nad tym siedziałam. :3.
Zapraszam na rozdział.
_____________________________
*Oczkami Kendalla*
Obudziłem się w swoim pokoju, wykąpany i w czystych ubraniach. Spojrzałem za okno. Było bardzo ciemno. Wróciłem myślami, do tego, co się wcześniej stało i westchnąłem. 
 - Żeby to tylko był zły sen... - szepnąłem do siebie. Czułem, jak na sercu robi mi się prawie fizycznie ciężko. Pamiętałem swoją dziką furię i przerażenie w oczach Lourette. Zadręczałem się wspomnieniami o jej wrzasku, gdy wbijała mi boleśnie paznokcie w nadgarstek. Spojrzałem na swoje ręce. Na jednej z nich widniały ciemnoczerwone, małe półksiężyce otoczone pierścieniami zaschniętej krwi.
 - A więc to nie był sen. - powiedziałem, po czym ukryłem twarz w dłoniach. Powrócił do mnie widok klęczącej w deszczu dziewczyny, wymiotującej na soczysto-zielony trawnik, drżącej z szoku i przerażenia. Przypomniał mi się tępy ból w nosie, gdy uderzyłem nim w kierownicę. Dotknąłem go. Bolał mnie, ale nie był złamany. Westchnąłem po raz kolejny.
 - To moja wina. - mruknąłem do siebie, zaciskając dłonie w pięści. Łzy napłynęły mi do oczu. Jak mogłem dać się tak sprowokować przez tę kobietę? Racja, gnoiła Jamesa przez te wszystkie lata... Teraz, gdy otruła Lorrie, straciłem panowanie nad sobą. Zdenerwowało mnie to, że stara Maslow nie waha się przed zniszczeniem życia innych osób, byle tylko zniszczyć życie swojemu synowi. Byłem rozwścieczony i zdezorientowany. Myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Kilka gorących łez spłynęło mi po policzkach. Czułem ból w sercu, mieszający się bezlitośnie z poczuciem winy. Nie ważne, jak będę się usprawiedliwiał, zrobiłem coś okropnego. Rozbiłem samochód Lourette i w gniewie w ogóle nie zwracałem uwagi na to, że ona karze mi się zatrzymać. Przeze mnie, ta dziewczyna przeżyła więcej szoku tego dnia, i ma teraz siniaka na czole. Okropnie było mi patrzeć, jak ona wymiotuje. Sam czułem się tak, jakbym miał na miejscu puścić pawia, ale jakoś nie mogłem. Osłabłem, widząc to wszystko. Potrafiłem tylko płakać, zamiast pomóc jej. Byłem wściekły na siebie. Przerwałem na chwilę rozmyślania po czym zauważyłem, że wstałem, i że chodzę po pokoju nerwowym krokiem. Nie mogłem siąść na miejscu, jakaś siła kazała mi cały czas się poruszać. Gdy brzask zaczął wyłaniać się zza  widnokręgu, zmieniając czerń w szarość i malując kłębiaste chmury na różowo, zmęczyłem się tym i położyłem się na dywanie obok łóżka na boku. Pierwszy raz widziałem, co tak naprawdę jest pod moim łóżkiem. Kilka szarych kłaków kurzu, które jakby wpatrywały się we mnie wyczekująco, mój ulubiony długopis, dawno zagubiony, a dziś odnaleziony... i parę wspomnień.
Nawiedziła mnie znów oszalała ze strachu twarz Lourette i łzy znów napłynęły mi do oczu. Przewróciłem się na drugi bok. Zobaczyłem powieszony na ścianie rysunek od niej. Przedstawiał moją twarz. Zawsze dziwiłem się artystom, że potrafią idealnie narysować to, co widzą, takie, jakie jest. Przecież to okropnie trudne. Z tej odległości nie było jej widać, ale oczami duszy zobaczyłem dedykację napisaną małymi, zgrabnymi literami na górze rysunku. 
Dla Kendalla, który jest głosem światła.
Wtedy się rozkleiłem. Płakałem długo i obficie, nie zważając na to, że na podłodze robi się powoli malutka kałuża z łez. Miałem wszystkiego dosyć, dosyć siebie. Czułem się samotny. Każda kolejna łza potęgowała to uczucie, aż wreszcie poczułem się jak gwiazda, która nie może wrócić na firmament. Zawieszony w ciemności, w jakimś obcym miejscu. Bałem się, że zawsze będę sam. Skuliłem się na zimnej, drewnianej podłodze, oplatając rękami kolana. Musiałem wyglądać żałośnie. Dorosły mężczyzna wypłakujący oczy, leżący na panelach. Czułem tak wielki ból, że chciałem krzyczeć, ale powstrzymywałem się, przygryzając pięść i sprawiając sobie tym samym fizyczny ból, przeganiający cierpienie z mojej duszy. Czułem, że zaraz oszaleję. Rozległo się ciche pukanie do drzwi, co mnie obudziło. Zauważyłem, że jest już całkiem jasno. Do pokoju wszedł Logan, trzymając tacę z kanapkami. Skręcało mnie z głodu w żołądku, ale gardło miałem tak ściśnięte, że wiedziałem, iż niczego nie przełknę.
 - Cześć, Kendall... - mruknął brunet, siadając obok mnie na podłodze i kładąc przede mną tacę. - Jak się czujesz?
 - Chujowo. - mruknąłem. Nie miałem siły go okłamywać. Henderson spojrzał na mnie ze smutkiem.
 - Widać. - odparł. - Jesteś głodny?
 - Nie. - rzuciłem krótko. Bałem się, że głos mi się załamie, i rozpłaczę się. Nie chciałem, żeby Logan to widział.
 - Na pewno? - Logan zrobił wielkie oczy. - Nic nie jadłeś... A może zostawię ci tutaj? - spytał.
 - Nie. - odpowiedziałem krótko. - Zabierz to. - Nie patrzyłem mu w oczy. Bałem się, że jak zobaczę w nich smutek i rozpacz, to nie wytrzymam. Brunet zmierzył mnie współczującym spojrzeniem i bez słowa skierował się do drzwi.
 - Jakbyś coś potrzebował... możesz na mnie liczyć. I na Carlito też. I na Jamesa, i Lourette. - powiedział, zanim wyszedł, po czym zamknął za sobą drzwi. Słysząc tą dobroduszną wypowiedź, rozpłakałem się znowu. Tak bardzo bałem się słabości, jaką są łzy, bałem się, że nie wytrzymam, umierałem ze strachu na myśl o samotności. Czułem się strasznie. Nie potrafiłem myśleć racjonalnie, w duszy widziałem tylko padający deszcz na smutne, szare miasto pełne poskręcanych i poplątanych uliczek, w których można było tylko się zagubić. Moja bezgraniczna rozpacz wiązała mi ręce i nogi. Nie mogłem nic zrobić, ani chociaż się poruszyć. Paraliżowało mnie poczucie winy. Miałem szaloną ochotę sprawić sobie wielki ból. Taki wielki, jaki czuł James przez swoją matkę i przez to, co się stało z mojej winy. Tak wielki ból, pomieszany ze strachem jaki czuła Lourette, gdy pędziliśmy cadillakiem na łeb na szyję, tylko dlatego, że byłem takim idiotą, aby nie pomyśleć o niebezpieczeństwie, tylko jechałem 180 km/h na terenie zabudowanym, ciągle przyspieszając. Nie mogłem znieść tego, że oni tak cierpieli, a mi nic się nie stało. Dlatego wstałem, zamknąłem drzwi na klucz i poszedłem do łazienki, przyłączonej do mojego pokoju. Wyjąłem kosmetyczkę, a z niej przybory do golenia. Znalazłem woreczek z zapasowymi żyletkami i wziąłem jedną z nich. Usiadłem na podłodze tak, aby widzieć rysunek, który podarowała mi Lorrie. Uśmiechnąłem się przez łzy i przyłożyłem ostrze do delikatnej skóry na lewym nadgarstku. Żyletka była tak naostrzona, iż prawie nie czułem momentu przecinania, ale potem pojawiło się oczyszczające szczypanie i pieczenie. Jasnoczerwona krew spływała z prostych, nieregularnych nacięć. Zafascynowało mnie to, jak widok swojej własnej krwi, może dawać ulgę w takich sytuacjach. Palący ból nasilił się, gdy po już zrobionych ranach, ciąłem znowu, robiąc na lewym przedramieniu czerwoną pajęczynę pęknięć broczącą szkarłatnym płynem na podłogę. Usłyszałem pukanie do drzwi i głos Carlosa. Chciał, żebym wyszedł i z nim porozmawiał. Zignorowałem go, robiąc pierwsze nacięcie na drugim przedramieniu. Ból w rękach był ukojeniem dla cierpienia mojej duszy. Czułem, że robiąc to, mszczę się na sobie za zło, jakie wyrządziłem. Bolało jak cholera, ale uciszało ból, który czułem w środku. Byłem zadowolony, mogąc ukarać siebie. W różnych odstępach czasu pukał do mnie również James, znów Logan, potem znowu Carlito. Zajęty cięciem rąk z masochistyczną radością, nie otwierałem im. Gdy skończyło się miejsce, w którym mógłbym zrobić nowe nacięcie, rzuciłem żyletkę gdzieś na środek pokoju i zwinąłem się w kłębek, tam, gdzie siedziałem, przytulając krwawiące ręce do białej koszulki. Ból zżerający skórę stawał się powoli nie do wytrzymania. Wspinał się od koniuszków moich palców, po całych rękach, skrzydlatymi płomieniami, ogarniając serce i spopielając je. Spojrzałem na rany, które sam sobie zadałem i gorzko zapłakałem. To nie miało sensu. Teraz bolało jeszcze bardziej. Czułem, że robię się coraz słabszy, i że dużo krwi ze mnie uleciało. Płakałem, klęcząc i tuląc do siebie pokaleczone ramiona, kołysząc się w przód i w tył i modląc się, sam nawet nie wiedziałem o co. Wtem, usłyszałem delikatne pukanie do drzwi i znieruchomiałem.
 - Kendall? - poznałem głos Lourette. - Otwórz mi. - powiedziała łagodnie. Sam nie wiedziałem, co mam zrobić. Spanikowałem.
Blondynka próbowała otworzyć drzwi, ale nic z tego, zamknąłem je na klucz.
 - Kendall, proszę...
Wstałem, pod wpływem impulsu, by otworzyć drzwi. Pociemniało mi w oczach, zrobiłem to za szybko. Ignorując ból głowy i rąk, przekręciłem klucz i otworzyłem jej. Miała na sobie flanelową koszulę i szare spodnie od dresu Jamesa. Uśmiechała się łagodnie, ale zaraz uśmiech zrzedł, ustępując miejsca wyrazowi przerażenia.
 - Kendall! - krzyknęła, a ja przypomniałem sobie jak muszę wyglądać...
*Oczami Lourette*
Oczy Kendalla były spuchnięte i zaczerwienione, usta blade i popękane, a twarz nieogolona. Jednak to, co najbardziej rzuciło mi się  w oczy i sprawiło mi ból, były ciemne plamy krwi na jego koszulce i okrutnie pokaleczone ręce, od nadgarstków, po same łokcie. Świeże rany miały postać głębokich nacięć, jakby po żyletce, które krzyżowały się pod różnymi kątami. Zabrakło mi tchu, a oczy zaszły mi mgłą.
 - Boże... Kendall... - na wpół wyszeptałam, na wpół pisnęłam, a po policzkach pociekły mi łzy. - Przepraszam... Mogłam zostać przy tobie... Powiedzieć ci, że nic nie jest twoją winą... Dlaczego to zrobiłeś? - nie czekałam na odpowiedź, tylko go przytuliłam, ciągle płacząc. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Wtulona w jego koszulkę, czułam bardzo wyraźnie słono-metaliczny zapach krwi. Zrobiło mi się niedobrze. Miałam to nieprzyjemne uczucie, które nachodzi każdego z nas, gdy jego pesymistyczne wyobrażenia się spełniają. Kenny - bliska mi osoba, stoi przede mną, pokazując mi całą swoją słabość i ból w postaci rozległych ran, które zadał sam sobie jakimś ostrym narzędziem, i przykrywa rozczarowanie i rozpacz przygasłymi uśmiechami.
 -  Idioto.. - wyłkałam, słysząc, jak burczy mu brzuch. - Nic nie jesz, zadręczasz się czymś, za co nikt prócz ciebie cię nie wini... a potem to... - oderwałam się od niego, by spojrzeć mu w oczy. Długie rzęsy były mokre i posklejane od łez, które znowu zbierały się w kącikach oczu, cieknąc po policzkach. Powiększone źrenice przypominały dwie głębokie, czarne studnie. Wyzierała z nich pustka, samotność, cierpienie. Rozpacz. To było bardzo podobny widok do jego oczu, gdy poznałam go w klubie. Przełknęłam ślinę i ujęłam delikatnie jego dłoń, tak, by nie dotykać ran.
 - Chodź... - szepnęłam, i poprowadziłam go do jego łazienki. Przechodząc pokojem, zauważyłam zakrwawioną żyletkę leżącą na podłodze, na której także pełno było śladów krwi. Zrobiło mi się bardziej niedobrze, ale dzielnie się trzymałam. Zajrzałam do szafki pod zlewem, i zgodnie z moimi oczekiwaniami, znalazłam tam apteczkę. Wyjęłam z niej gazę, bandaże, wodę utlenioną i małą butelkę spirytusu. - Usiądź na muszli. - powiedziałam, ucinając bandaż w odpowiednim miejscu, aby był wystarczająco długi. Kendall posłuchał mnie i usiadł, patrząc na mnie przepraszająco. Z jego oczu dalej płynęły łzy. Uśmiechnęłam się do niego blado. Byłam smutna i zła na niego, ale wiedziałam, że w obecnym stanie krzyki i wyrzuty nie będą mu pomagać. Musiałam mu pokazać, że go rozumiem. Dlatego nachyliłam się nad nim i pocałowałam go delikatnie w policzek, scałowując słone krople jedna po drugiej.
 - Nie płacz. - poprosiłam. - Wszystko będzie dobrze. - pogłaskałam go po głowie, po czym przytuliłam go przelotnie. - Wiem, że to takie nieoryginalne, że pełno ludzi mówi tak do siebie, i że wcale ci to dużo nie pomaga, ale uwierz mi. Będzie o wiele lepiej. - mówiłam, biorąc kilka papierowych ręczników i przygotowując sobie opatrunek, wodę i spirytus na podłodze obok muszli. Uklękłam przed Kendallem, uśmiechając się blado. Szersze rozciągnięcie warg było po prostu niemożliwe. Gdybym spróbowała, rozpłakałabym się. Chciałam krzyczeć na Kenny'ego, rozerwać go na strzępy, powiedzieć mu, że dopiero teraz mogę być na niego zła, ale pocałowałam go w czoło, dalej uśmiechając się niezbyt przekonująco. Rozłożyłam mu papierowy ręcznik na kolanach.
 - Połóż tu ręce. - poprosiłam. Gdy to zrobił, pogładziłam go po wierzchu dłoni. - Będzie szczypać. - mruknęłam, po czym polałam rany wodą utlenioną. Twarz Kendalla skrzywiła się, a z nacięć buchnęła biała piana pomieszana z krwią. - Były bardzo zanieczyszczone. - powiedziałam, głaszcząc wykrzywionego w bólu blondyna po policzku. - Teraz też będzie boleć. - po czym nalałam na to spirytusu, który spłukał pianę. Ręce Kendalla drgnęły, a ten syknął. Po chwili, założyłam gumowe rękawiczki, po czym owinęłam jego rany gazą, a potem, szczelnie bandażem. Zawiązałam to tak, aby się trzymało. - Gotowe. - szepnęłam. Kendall uśmiechnął się wdzięcznie, ale wyszedł mu dziwny grymas, bo w tej samej chwili zaczął płakać. Przytuliłam go.
 - No już, cichutko... - poprosiłam. Przypominał mi tak bardzo małe dziecko. Zauważyłam, że każdy z chłopaków miał w sobie cechy dziecka. Byli chłopcami wrzuconymi w świat dorosłych, którzy jeszcze nie wiedzieli jak sobie z tym poradzić. Problem ludzi polega na tym, że zbyt długo są mali. - Masz latarkę nadfioletową? Taką na przykład do długopisu który pisze niewidzialne literki. - spytałam, a blondyn kiwnął głową i weszliśmy do jego sypialni. Gdy on szukał długopisu w szufladach biurka, ja podniosłam żyletkę z podłogi i zawinęłam ją w kawałek papieru. Wyrzuciłam ją do śmietnika. Kenny podszedł do mnie i wręczył mi małą, kolorową latarkę. Ja usiadłam na łóżku, a on podążył za mną. - Spójrz. - mruknęłam.
Poświeciłam latarką na moją lewą rękę i Kendall ujrzał na mojej skórze pajęczynę bladych kresek, tak bardzo podobnych do jego ran.
 - Rozwód rodziców, kłótnie, problemy sercowe, matka, szkoła, sztuka... - wyliczałam. - Wiem, co czujesz, słoneczko. - westchnęłam. Nie chciałam wspominać tego, jak cięłam się, mając trzynaście lat, ale musiałam mu to powiedzieć. Musiałam sprawić, żeby wiedział, iż nie jest sam.
 - Przebierz bluzkę. - powiedziałam, gasząc latarkę, po czym przytuliłam go. - I zejdź na dół coś zjeść. Chłopcy się o ciebie martwią. - Pocałowałam go w czubek nosa, po czym wyszłam z pokoju. Gdy zamknęłam za sobą drzwi, odetchnęłam. Poszłam do sypialni Jamesa.
 - Jamie. - mruknęłam na wejściu. Brunet siedział i czytał książkę. Podniósł wzrok na mnie i obdarzył mnie uśmiechem, który szybko zrzedł.
 - Jesteś taka blada... Co z Kendallem? - spytał.
 - Pociął się... - szepnęłam.
 - CO?! - krzyknął Maslow, wstając z krzesła. Książka upadła na podłogę.
 - Uspokój się. - odparłam z naciskiem, siadając na łóżku. Jamesy usiadł obok mnie i czule objął mnie ciepłym ramieniem.
 - Opowiedz mi wszystko. - poprosił.
 - Zapukałam do niego, a on otworzył mi, blady, zapłakany, w ubraniach pobrudzonych krwią, która spływała z jego pokaleczonych rąk. Zrobił sobie mozaikę od nadgarstków po łokcie. - odparłam sztywno. - Zrobiłam mu opatrunek, pocieszyłam, a potem kazałam się przebrać i coś zjeść.
 - Ja pierdolę...- wymamrotał James, ukrywając twarz w dłoniach. - Kurwa...
 - Brak mi słów... - powiedzieliśmy razem.
 - Wiesz... Ja myślę, że on tęskni też za swoją byłą. W dzień, kiedy go poznałaś, ta laska z nim zerwała. To go już osłabiło, a potem to, co się stało... - zaczął brunet.
 - Złamało go. - skończyłam za niego. - Rozumiem. Opowiedz mi więcej o tej jego byłej dziewczynie. - poprosiłam.
 - W porządku... Na imię jej było Patricia. Był z nią od dziewięciu miesięcy. Szalał za nią, jak głupi. Był szczęśliwy jak nigdy, gdy udało mu się z nią umówić. Patti to bodajże kuzynka Erin, naszej koleżanki z planu. Zasypywał ją prezentami. Często słyszeliśmy ich krzyki w nocy i musieliśmy albo wybywać z domu, albo zakładać jakieś zatyczki do uszu. Jak zaczęli, to już do samego rana. - parsknął śmiechem. - Kendall bardzo ją kochał. Naturalnie, potem zauważyliśmy, że on zaczyna się jej nudzić. Tylko sam Kenny tego nie widział. Był z nią szczęśliwy, dziękował jej za każdą spędzoną razem chwilę. Ale mieli mało czasu dla siebie. To był okres, kiedy mieliśmy dużo pracy na planie i w studiu. Kendall starał się być romantyczny, ale był zbyt zmęczony pracą. Patricia doceniała jego starania ale tęskniła za jakimś normalnym związkiem, który nie musiał być wciśnięty w luki w napiętym harmonogramie. Jej uczucia do Kendalla zaczynały słabnąć. Gdy skończyliśmy trzeci sezon serialu, wreszcie odetchnęliśmy z ulgą. Wszyscy, prócz Kenny'ego i Patricii. Kiedy spędzasz z ukochaną osobą tak niewiele czasu przez długi okres, to trudno jest ci z nią wytrzymać, kiedy nagle masz możliwość siedzenia z nią całe dnie. Zaczęli się kłócić o pierdoły, To było trudniejsze do wytrzymania, niż wtedy, gdy kochali się od zmierzchu, po blady świt. Nerwy nam nie wytrzymywały, Carlos aż zaczął chodzić ze mną na siłownię, kiedy uświadomił sobie, że to wspaniała ucieczka od ich krzyków. W końcu, Patricia rzuciła Kendalla. Mieliśmy jej dość, więc powiedzieliśmy mu, że to wspaniale, i że musimy to uczcić, dlatego zabraliśmy go do Angels Club. Tam, poznał ciebie i nagle stał się zupełnie inny. Wrócił rano, uśmiechnięty i pełen życia. Nawet nie wiesz, jak byłem ci wdzięczy w tym momencie. - powiedział James.
 - Tak wdzięczny, że nazwałeś mnie cukiereczkiem. - odparłam, śmiejąc się. Jamesy nachylił się nade mną.
 - Bo jesteś słodziutka jak cukiereczek. - zamruczał mi do ucha, niskim, seksownym głosem a mnie przeszedł dreszcz.
- Oh, stop it, you... - odparłam, przygryzając dolną wargę i rumieniąc się.
 - Sì, sei tesoro*. - powiedział po włosku, ocierając się nosem o moją twarz.
 - Anche tu. **- odpowiedziałam, uśmiechając się promiennie. Poczułam się trochę lepiej, ale dalej miałam przed oczami obraz cierpiącego Kendalla o pociętych rękach.Wtem, głośno zaburczało mi w brzuchu. Przypomniało mi się, że nie jadłam dziś jeszcze śniadania.
 - Zejdę na dół coś zjeść. - powiedziałam, pocałowawszy Maslowa w policzek.
 - Pójdę z tobą. - powiedział ten i z szarmanckim uśmiechem podał mi rękę. Ujęłam ją i poszliśmy na dół. W kuchni zastałam Kendalla w szarej bluzie z długimi rękawami jedzącego kanapki z apetytem i rozmawiającego z chłopakami.
 - Hej wszystkim~! - przywitałam się, otwierając lodówkę, by wyjąć z niej butelkę soku marchwiowego.
 - Ej, to mój sok. - powiedział Carlos.
 - Mooogę? - zapytałam prosząco, składając dłonie i trzepocząc rzęsami.
 - Dobra, weź se. Następnym razem wezmę bananowy i mi nie zabierzesz. - odparł ten mściwym tonem.
 - O ty... - zaperzyłam się, po czym odkręciłam sok i rzuciłam w niego korkiem.-... ty chuju ty! 
 - A tak w ogóle... - odezwał się Kendall. - gdzie jest twoja mama, James?
 - Wyjechała. - odparł ten. - W wyniku waszego wypadku, odzyskała rozum. Chciała, żebym jej wybaczył. Przeprosiła i wyjechała nad ranem.
Kendall uśmiechnął się lekko.
 - Chociaż tyle dobrego. - powiedział. Usiadłam obok niego i wzięłam jedną z kanapek z jego talerza.
 - Proszę, częstuj się. - powiedział Kenny.
 - Jak się czujesz? - spytałam, przełknąwszy pierwszy kęs kanapki z sałatą, serem i rzodkiewką.
 - Lepiej, dziękuję. - odparł z wdzięcznością. - Za wszystko. - Uśmiechnęłam się. Kendall miał popękane usta, i podkrążone oczy, ale wyglądał o wiele lepiej. Byłam szczęśliwa, widząc go z lepszym samopoczuciem. Czułam, że jestem wśród swoich. Że są moimi przyjaciółmi. Współobywatelami mojego pokręconego świata, pełnego oddechu wieczności.
_______________________________
I jak, podobało się? Długo to pisałam :).
Bidny Kenny :c
Test z angielskiego to była kpina normalnie. Prostszego sobie nie mogłam wymarzyć ^^.
*- z włoskiego: Tak, jesteś słodziutka.
**- również z włoskiego: Ty też.

2 komentarze:

  1. Jak Kendall mógł się pociąć ??!! ;c
    Jak dobrze , że Laurette się nim zajęła .
    Wzruszający rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział...tak myślałam, że to zrobi. Idę czytać następne i szczerze? Mam nadzieje, że Laurette będzie z Kendall'em.

    OdpowiedzUsuń

Proszę o nie spamowanie, chyba że chcesz zareklamować blog o BTR ^^