niedziela, 18 sierpnia 2013

Rozdział 22

Coś mało było komentarzy. Co z wami? Jeśli czytacie - nigdy nie zapomnijcie skomentować. Dla mnie to szalenie ważne, bo wtedy wiem, czy wam się podoba, i przede wszystkim co wam się podoba. Proszę również o zrelacjonowanie wrażeń, które zaistniały przy słuchaniu piosenki, którą dodałam wraz z rozdziałem dwudziestym pierwszym. Przypominam, że jest ona WAŻNA i należy ją wysłuchać po przeczytaniu rozdziału. Enjoy!
____________________________

Po przecudnym występie Keitha, moje rozszalałe serce wyczyniało mi dzikie harce w piersi, a z ust nie schodził głupkowaty uśmiech. Byłam z niego szalenie dumna. Gdy ludzie tłoczyli się przy wyjściu, próbując wyjść z sali, my staliśmy w miejscu, wymieniając się wrażeniami.
 - Jezu, pierwsza piosenka, to było dopiero coś... - przyznała Alice. - Jakkolwiek nie znoszę tego skurwysyna, odwalił kawał całkiem dobrej roboty.
Chłopcy uśmiechali się sztucznie, prócz Jamesa, który nie zaprzątał sobie tym głowy. Zamyślony, wpatrywał się w pustą już scenę.
 - Jak ci się podobało? - Spytałam Maslowa, kryjąc zażenowanie pod nienaturalnie szerokim uśmiechem.
 - Hm, było cudnie, ale nie mogę otrząsnąć się z szoku. Trochę inaczej wyobrażałem sobie Keitha... - mruknął James.
 - A ja jestem głodny! - jego ostatnie słowa zagłuszył Carlos.
 - Po lewej był McDonald. - zauważył Kendall. - Idziemy?
 - Ja wpadnę na chwilę do Keitha, pogadać z nim. Mam wejście za kulisy. - powiedziałam, spoglądając przepraszająco na chłopaków i Alice. - Zamówcie mi coś dobrego.
 - Ok. - zgodził się Logan, po czym odeszli.
Ja skierowałam swe kroki w przeciwną stronę, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu biletu i wejściówki. Gdy je znalazłam, pokazałam je wielkiemu jak lokomotywa czarnuchowi, który był ochroniarzem. Ten, bez słowa mnie przepuścił, a ja podążyłam ciasnym korytarzem, zatrzymując się przy otwartych drzwiach do garderoby. Znajdował się tam Keith, był sam, nie licząc wielkiego, tłustego kota śpiącego na fotelu. Zdziwiła mnie trochę obecność zwierzaka, ale zignorowałam ją. Keith siedział przy stole, przed sobą miał lusterko. Z zawziętością pozbywał się warstwy pudru z twarzy, którą nałożyła mu makijażystka, by się nie świecił. Podeszłam do niego cicho, po czym usiadłam na pustym krześle. Zdradziły mnie postukiwania obcasów o drewniany parkiet. Keith, skończywszy czynność, uśmiechnął się do mnie lekko.
 - Hej. - szepnął.
 - Cześć... - odparłam, patrząc w jego lodowo błękitne oczy.
 - Myślałem, że nie przyjdziesz.
 - Też tak myślałam. - parsknęłam śmiechem. Wood ani trochę się nie zmienił. Pachniał tymi samymi perfumami, miał na sobie tę samą kurtkę, a ten sam, słodki uśmiech, mówiący "Kochaj mnie" dalej pozbawiał mnie tchu.
 - Jak ci się podobało? - mruknął brunet, pogłaskawszy kota, który zamruczał, lecz nie obudził się ze snu.
 - Cudownie. Widać, jak bardzo się rozwinąłeś. Może nasze zerwanie było dobrym pomysłem? - zaśmiałam się.
 - Raczej nie. Tęsknię za tobą. - szepnął Keith, uśmiechnąwszy się delikatnie kącikami ust. - Podobało ci się "Broken"?
 - Chyba najbardziej. Cudna piosenka, jestem z ciebie taka dumna! - pochwaliłam go, decydując się, by go przytulić. Przywarliśmy do siebie w mocnym, serdecznym uścisku.
 - Dziękuję... - szepnął ten. - To piosenka dla Ciebie.
Trzy, nieskończenie długie uderzenia serca. Bu-bum, bu-bum, bu-bum. Trzy sekundy ciszy.
 - Tak? - zaschło mi w gardle, więc pytanie było ledwie chrząknięciem.
 - Przecież komu jeszcze mógłbym zaśpiewać "Moje serce dalej bije dla ciebie"? Słuchaj, Lorrie. Żałuję tego, co się stało. I nie chcę już, żebyśmy ciągnęli ten związek na siłę. Nie chcę, żebyśmy byli parą, kochali się, całowali, i byli szczęśliwi, bo wiem, że moja zdrada uniemożliwia nam to. Lorrie, to, co się stało... Roztrzaskało mnie na kawałki. Jestem złamany. Broken. Jeśli chcesz, możemy być przyjaciółmi. - Przygryzł dolną wargę, swoją piękną, pełną, malinową wargę, próbując patrzeć mi w oczy. Policzki spłonęły mu rumieńcem. - A jeśli nie, to wiedz, że lata spędzone u twojego boku, były najlepszym czasem w moim życiu. Nawet jeśli na niego nie zasługiwałem.
Kolejna chwila ciszy. Kolejne uderzenia serca. Po paru sekundach jednak, to wszystko do mnie dotarło. Przytuliłam Keitha, najmocniej, jak potrafiłam.
 - Ja też coś zrozumiałam... - udało mi się szepnąć, chociaż głos dławiły mi łzy. - Keith, zrozumiałam, że twój ból był prawdziwy, i że naprawdę w jakiś sposób hamowałam twój rozwój...W głębi duszy bałam się, że będziesz większą gwiazdą niż ja... Oczywiście, nie zauważałam tego. Och... - zacięłam się, próbując jeszcze coś powiedzieć, ale tylko westchnęłam. - Po prostu cię przepraszam. Oboje zjebaliśmy.
 - Wiem... - Keith smutno pokiwał głową, po czym również westchnął. - Mam coś dla ciebie. - mruknął, uśmiechając się pocieszająco. Wręczył mi zwykłą, fioletową torebkę prezentową. Była całkiem ciężka. Spojrzałam do środka i zobaczyłam pudełka z płytami DVD. Wyjęłam je, i moim oczom ukazała się kolekcja wszystkich odcinków Ed Sullivan Show, w której wystąpili Rolling Stonesi. Wytrzeszczyłam oczy, zachwycona.
 - Dziękuję, Keith. - powiedziałam, obdarzając go promiennym uśmiechem. - Pamiętałeś...
 - Tak, pamiętałem. - przewrócił oczami. - W końcu przy każdej możliwej okazji paplałaś, że chciałabyś to zamówić, ale nie wiesz gdzie. Pamiętałem o tym cały czas, bo gdy tylko usłyszałem, że mój manager sobie to zamawia, to poprosiłem, żeby wziął jeszcze jedno. Potem oddałem mu kasę.
 - Pierwszy raz prezent, który opłaciłeś z własnych pieniędzy. - roześmiałam się.
 - Tak, jestem z siebie dumny. - uśmiechnął się Keith. - Szczerze mówiąc, moja sława w zakresie modelingu sporo mi pomogła z muzyką. - położył mi dłoń na ramieniu. - Gdyby nie ty, nie doszedłbym do tego. - pokazał ręką całe pomieszczenie.
 - To właśnie tak musiało być. - powiedziałam, dumna z siebie i z niego. Dumna, że tak miło nam się rozmawia, i że smutek, który zwykł przytłumiać mi każde spotkanie z Keithem, wyparował bez śladu. Spojrzałam na zegarek. Rozmawialiśmy już piętnaście minut.
 - Muszę się zbierać. Zabrałam ze sobą przyjaciół i Alice, czekają na mnie w McDonaldzie. - sapnęłam przepraszająco. Śpiący kocur zachrapał, jakby mnie przynaglając.
 - Big Time Rush? - zapytał Keith.
 - Skąd wiesz?
 - Gazety. - uśmiechnął się brunet. - Fajny rolls royce.
 - Dzięki. - pokazałam mu język, po czym schowałam płyty DVD do papierowej torby. - A tak w ogóle... To twój kot?
 - Nie, dźwiękowca. Nazwał go Halloween Jack. - Keith parsknął śmiechem.
 - Jak z piosenki Davida Bowie? - podniosłam brew.
 - Dokładnie. "Halloween Jack is a real cool cat". - zaśmiał się brunet.
 - No, jest. - mruknęłam, podczas gdy kocur poprawił się na swym legowisku, po czym znów zachrapał donośnie. Jego wygląd nasuwał skojarzenia z rasą syberyjską, ale kolor miał szaro-niebieski, jak brytyjski krótkowłosy. Najprawdopodobniej mieszaniec. Pogłaskałam go po puszystym, długim, miękkim futerku, po czym pocałowałam Keitha w policzek.
 - Spotkamy się jeszcze, prawda? - zapytałam.
 - Tak, ale niech to będzie najpiękniejsza sceneria z możliwych.
 - Wenecja?
 - Anglia.
 - Och, tak. - zaklaskałam w dłonie. - Masz mojego maila. Jeszcze porozmawiamy, prawda? Cześć.
 - Pa. Miło było porozmawiać. Wybaczysz mi? - zapytał Keith z nadzieją w głosie.
 - Oczywiście. - odparłam uroczystym szeptem. - A ty mi?
 - Już dawno wybaczyłem.
Obdarzyliśmy się jeszcze jednym uśmiechem, a ja odeszłam. Dojście do McDonalda zajęło mi dwadzieścia sekund, stał tuż obok budynku, w którym odbywał się koncert. Przed wejściem stali już moi przyjaciele. Alice dzierżyła w dłoni pudełko z zestawem dla mnie.
 - Wzięliśmy ci na wynos. - powiedziała.
 - Dziękuję. - odparłam, nie mogąc powstrzymać się od głupiego uśmiechu. Wszystko się układało. Byłam szczęśliwa. Pieruńsko szczęśliwa.
 - Widzę, że rozmowa się udała. - stwierdził kwaśno James.
 - Tak, ale nie wróciliśmy do siebie.
 - Jasne, pewnie nie powiedział ci jeszcze bo się bał, ale na pewno zacznie do ciebie startować... - stwierdził Logan z sarkazmem.
 - Haha... - zaśmiałam się sztucznie. - Nie. Stwierdziliśmy, że nigdy więcej, żaden związek. Dziękuję i papa. Aczkolwiek, lubię go i będę utrzymywać z nim kontakt. - mruknęłam, wcisnąwszy się na tylnie siedzenie. - A teraz powiedzcie mi, co to za nowina, co takiego przegapiłam, hm?
 - Wszystko w swoim czasie, Lorrie. Jak dojedziemy, bo muszę ci pokazać papiery. - odparł Logan. W jednej chwili wszyscy zwrócili na niego wściekłe spojrzenia.
 - Co? Jakie znowu papiery? - zapytałam, ale w tym samym momencie wszystko zajarzyłam. - Udało się zrobić test na ojcostwo?! - wykrzyknęłam piskliwym głosem, podeksctytowana wynikiem.
 - Tak. - Loggie uśmiechnął się triumfalnie. - Wszem i wobec, Jenna Richards zrobiła mnie w chuja. Oczywiście, dzięki Alice - tutaj zrobił miniaturowy ukłon w jej stronę. - przyznała się, że dziecko zrodziło się in vitro, od dawcy nasienia. Wybrała go pod kątem tego, by dziecko było jak najbardziej podobne do mnie.
 - Jezusie Nazarejski, tak się cieszę! - rzuciłam się do przodu, żeby uściskać Logana siedzącego z przodu, gniotąc przy tym kolana Kendalla. Cały samochód wybuchł niekontrolowanym śmiechem. - Ale powiedz jedno. - tutaj spoważniałam. - Co z Michaelem? Potrzebuje ojca...
 - Będę pomagał go wychowywać. Będę brał do siebie na jakiś czas, a także dawał trochę pieniędzy, ale tyle, ile będzie potrzebne, jednak... Nie jestem jego tatą, dlatego nazywać będzie mnie wujkiem. A z Jenną będę nawiązywał minimalne kontakty. Nie chcę jej znać. - wytłumaczył Henderson.
 - A Erin? Wie? - zapytałam. W tym momencie, Loggie posmutniał.
 - Jeszcze nie. - przyznał. - Dziś chciałem się z nią spotkać.
Uśmiechnęłam się promiennie.
 - Powodzenia. - szepnęłam, a zaraz potem mknęliśmy autostradą I-5 z powrotem do domu. Do Los Angeles, pyszniącego się w oddali fontanną świateł. Uśmiech, na poły wywołany trawką, na poły szczęściem, nie schodził mi z twarzy. Nic nie było w stanie mi tego zepsuć. Świat był u naszych stóp.
____________________________

Mam nadzieję, że się spodobało. Pamiętaj: CZYTASZ=KOMENTUJESZ. Inaczej nie będzie rozdziałów! XD
Ej, jak chcecie poczytać coś mniej... hm... słodkiego, a bardziej gustujecie w mrocznych opowiadaniach, pełnych krwi, walk i nadnaturalnych zjawisk... wpadnijcie na mojego drugiego bloga.
Założyłam go rok temu, lecz ostatnio postanowiłam odświeżyć go troszkę, i oto powstała historia o Kelly, młodej kobiecie zmuszonej do życia na ulicy jako mała dziewczynka, która z czasem nauczyła się zabijać i kraść, by przeżyć. Pewnego dnia, umiejętności Kelly w tej dziedzinie zostają zauważone przez organizację utworzoną w nieokreślonym celu... Najprawdopodobniej chcą, by dziewczyna dla nich zabijała - a w zamian, otrzyma wszystko, co sobie kiedykolwiek wymarzy. W zamian, otrzyma swoje własne... Niebo dla wyrzutków.
Zapraszam na:

Coloured Heaven


czwartek, 8 sierpnia 2013

Rozdział 21

Tak jak obiecałam - moje słegowe zdjęcie z balu gimnazjalnego. Bez hejtów, pls. Od lewej: Maciek, ja i Wercia :3 MY TACY CELEBRYCI ;-;

Wybaczcie, żeście tak długo musieli czekać na nowy rozdział, ale, jak sami zobaczycie, jest dosyć długi.
(Taaa, wiem, to nie jest wytłumaczenie...)
_____________________
Otarłam łzy z oczu i uśmiechnęłam się szeroko do Jamesa.
 - Ale teraz już wszystko jest ok? - zapytałam ostrożnie. Mężczyzna westchnął, wzruszywszy ramionami, a potem również uśmiechnął się.
 - Może nie zapomniałem, ale się z tym pogodziłem. Z lekką pomocą chłopaków.
 - Oni naprawdę potrafią poprawić humor. - zachichotałam.
 - Masz rację. Jak zawsze. - odparł Maslow, szczerząc równe, białe zęby w promiennym uśmiechu. Wstał z sofy, przeciągając się. - Przynieść ci herbatę? - zapytał uprzejmie.
 - Pewnie, aniołku. Dziękuję. - obdarzyłam go kolejnym uśmiechem i usiadłam wygodniej, przykrywając się kocem. Było mi ciepło i przyjemnie, chociaż opowieść Jamesa błąkała mi się po mózgu, zasnuwając myśli lodowatą, gęstą mgłą. Maud... Ona była prawdziwą artystką. Zdolną do niszczenia, nie tak jak ja. Nie wiem, czy była ode mnie odważniejsza, czy tchórzliwsza... W końcu podcięła sobie żyły, podczas gdy ja, zawsze zatrzymywałam się na krawędzi.
Zwiesiłam głowę. Zauważyłam, że mam tendencję do robienia z siebie ofiary. Podobnie było z Keithem. Przecież w równej mierze byliśmy winni. Raniłam go, dobrze o tym wiem. Tak samo dzisiaj. Przejmowałam się tylko moim bólem, moim cierpieniem związanym z Keithem, a nie zauważyłam tego, jak wokół Jamiego gromadzą się wspomnienia zdolne niszczyć. Po raz drugi tego dnia zawładnęło mną poczucie winy.
Rozmyślania przerwali mi Carlos, Kendall i James, którzy weszli do salonu. Schmidt dzierżył tacę na której stał dzbanek z herbatą i filiżanki. Chwilę potem wszyscy siorbaliśmy gorący napój. Cudowne rozluźnienie rozlało się po moim ciele, gdy napiłam się herbaty. Patrzyłam na nich z uśmiechem wdzięczności poprzez delikatne nitki pary unoszące się znad dzbanka. Jak tylko skończyłam pić, odłożyłam filiżankę i wstałam z sofy.
 - Słuchajcie chłopaki, muszę pojechać do domu. Zakonserwuję swój nowy obraz, zadzwonię do jednego faceta, no i wezmę prysznic, po czym położę się z jakąś dobrą książką. Dziękuję za wszystko i przepraszam, że musieliście po mne sprzątać, i że napędziłam wam stracha. Odwieziecie potem Alice?
 - Pewnie, Lorrie. - odparł z uśmiechem Carlito. - Ale nie sądzę, żebyś teraz mogła jechać sama. Niech ktoś z tobą pojedzie.
 - Właśnie. - zgodził się James. - I jak chcesz, pożycz "Upadek gigantów".
 - Jasne, dzięki. - uśmiechnęłam się. - Kendall, pojedziesz ze mną?
 - Już się robi. - odpowiedział blondyn, po czym oddalił się, by założyć buty. Ja tymczasem przytuliłam Carlosa, a potem bardzo mocno Jamesa, dając mu jeszcze buziaka w policzek.
 - Trzymaj się Jamie. - szepnęłam mu do ucha, a następnie ubrałam swoje buty i wraz z Kennym wyszłam z domu. - Pożegnajcie ode mnie Logana! - rzuciłam jeszcze za siebie.
Po niecałej minucie sunęłam rolls roycem z Kendallem za kierownicą i cały świat wydawał mi się być sennym marzeniem.
 -  Biały samochód trzeba będzie często myć. - zagadnął blondyn, uśmiechając się tak, że widać było jego dołeczki.
 - Nie widzę w tym problemu. - wzruszyłam ramionami. Uśmiech Kenny'ego był zaraźliwy. Trochę bałam się, zważywszy na to, co stało się z cadillakiem, ale łagodny głos Schmidta i spokojne ruchy rąk przy zmienianiu biegów natychmiast mnie uspokoiły. Kendall włączył radio.
Usłyszałam parę dźwięków piosenki Keitha, której teledysk zobaczyliśmy w telewizji, lecz zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć - i pomyśleć - Schmidt szybkim ruchem ręki wyłączył radio, uśmiechając się przepraszająco. Udałam, że nie zauważyłam tego.
Gdy zaparkowaliśmy przed domem, Kendall oddał mi kluczyki i wysiadł. Ja podążyłam za nim.
 - Pa. - powiedział blondyn, przytuliwszy mnie.
 - Czekaj, nie wejdziesz? - zapytałam. - Jak wrócisz do domu?
 - Nie, nie chcę się narzucać, poza tym, mam coś do zrobienia... Wrócę piechotą, to nie jest daleko, gdy zna się skrót.
Westchnęłam.
 - Dobrze, aniołku. - powiedziałam miękko, po czym pocałowałam go w policzek. - Dziękuję ci za wszystko. Powodzenia.
Rozeszliśmy się, nie oglądając się za siebie.
***
Przez parę kolejnych dni, wszędzie trąbili o Keithie. Doprowadzało mnie to do szału. Nie mogłam włączyć radia, żeby nie słyszeć wywiadu z nim, jego piosenki, czy choćby wzmianki o nim. Cieszyłam się, że nareszcie spełniał swoje marzenia, i że przychodziło mu to tak łatwo po czterech latach bezowocnych prób, jednakże przypominała mi się zawsze nasza ostatnia rozmowa i traciłam dobry humor. Wiedziałam, że muszę z nim pogadać, ale nie wiedziałam jak. Najpewniej nie było go w L.A.  Koncertował gdzieś po Stanach, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru jeździć za nim dla paru minut rozmowy. Numer telefonu Keitha zaś, zniknął z mojej karty zaraz po naszym zerwaniu. Alice nic nie mówiła, obserwowała mnie tylko, jak w rozdrażnieniu krążę po domu jak więzień w celi, we wczorajszych ubraniach i z tłustymi włosami, śmiejąc się pod nosem. Kiedyś w ryj dostanie, ot co.
Wszystko to skończyło się czwartego poranka, gdy listonosz przyniósł mi list polecony. W nadawcy widniało imię i nazwisko - ostatnie, jakie spodziewałabym się zobaczyć.
Keith Wood
Alice, która zajrzała mi przez ramię, wydała z siebie zduszony okrzyk. Wymieniłyśmy się ponurymi spojrzeniami, po czym, jak skazańce, powędrowałyśmy do kuchni, gdzie rzuciłam kopertę na stół i nie dotknęłam jej, póki obie nie wypiłyśmy po sporym kieliszku martini. Gdy przełknęłam ostatni łyk alkoholu, zerknęłam w stronę listu z obrzydzeniem, jakby był ścierwem kota przejechanego przez auto, leżącym na podjeździe. Czarnowłosa wskazała mi kopertę ruchem głowy. Westchnęłam. 
Otworzyłam i zaczęłam czytać.
Lorrie!
Mam nadzieję, że list zastaje cię w dobrym zdrowiu.Gdy żegnaliśmy się ostatnim razem, zapomniałem powiedzieć Ci, że zostałem zauważony przez pewnego menagera, który pomógł mi i moim piosenkom bardziej trafić do ludzi. Pewnie już widziałaś mój teledysk. Czy ci się spodobał? Myślę, że tak. Ja w każdym razie jestem zadowolony. Pewnie jesteś ciekawa, dlaczego do Ciebie napisałem. Otóż, mam dla Ciebie sześć biletów na mój koncert w Santa Ana. To niedaleko od L.A, prawda? Chciałbym, żebyś zobaczyła, jak bardzo rozwinąłem się od tego czasu, gdy grałem w małych, zadymionych knajpkach. To będzie coś naprawdę dużego, i chciałbym, abyś zabrała Alice i żebyście obie wzięły ze sobą po dwie osoby. Myślisz, że będziesz miała czas? Jeśli nie - nie odsyłaj biletów. Po prostu daj je komuś innemu, spal, albo wyrzuć - co tylko chcesz.
Keith.
W kopercie znajdowały się również bilety. Koncert miał odbyć się, według informacji podanych na odwrocie, we wtorek, czyli za trzy dni. Przełknęłam ślinę. Jakkolwiek bardzo nie chciałam iść, była to świetna okazja, by posłuchać dobrej muzyki na żywo - i oczywiście rozmowy z Keithem. Chyba to przewidział, bo jeden z biletów był z wejściem za kulisy. Schowałam go do kieszeni dresów, a resztę wcisnęłam razem z listem do ręki Alice.
  - Zrób coś z tym. - mruknęłam.
Czarnowłosa szybko przeczytała tekst, a potem przestudiowała bilety.
 - Bierzemy chłopaków? - spytała.
 - Dobry pomysł. Przyda mi się wsparcie duchowe. Może pojedziesz do nich?
 - Jasne, właśnie miałam taki zamiar. Jedziesz ze mną?
 - Nie. - odparłam. - Zapalę sobie i posłucham winyli.
 - Jak chcesz. - Alice wzruszyła ramionami.
I tak właśnie żyłam przez kolejne trzy dni. Paliłam zielsko, słuchałam winyli, nie robiłam nic. Aż do tego dnia, wyznaczonego na kawałku papieru, który był tak naprawdę dniem mych ponownych narodzin.
***
Wstałam późno, po czym niespiesznie wzięłam długą, odżywczą kąpiel, która spłukała ze mnie warstwę brudu, jaka rosła na mnie przez ostatnie dni, gdy nie wychodziłam z domu, nie myłam się, tylko siedziałam, patrząc  w sufit jak na ósmy cud świata. 
Spojrzałam na zegarek. Była dwunasta, a koncert zaczynał się o osiemnastej. Do Santa Ana jedzie się około czterdziestu minut, więc miałam dużo czasu. Na schodach minęłam się z Alice, która powiedziała mi, że chłopcy przyjadą terenówką Carlosa o siedemnastej. Weszłam na górę, do mojego pokoju, gdzie otworzyłam drzwi do garderoby. Westchnęłam. Rozsunęłam lustrzane drzwi wielkiej szafy, żeby zagłębić się w gąszcz sterylnie zapakowanych ubrań - miękką, szeleszczącą otchłań pachnącą naftaliną i leśnym odświeżaczem powietrza.
Hmmm... Koncert Keitha.
Wybrałam półprzeźroczyste czarne rajstopy, plisowaną spódniczkę z ekologicznej skóry i kremową jedwabną koszulę, a do tego zabawną muszkę na szyję. Co do butów, postawiłam na zwykłe, czarne szpilki z zamszu. Wszystkie te ubrania położyłam w pokoju. 
Wyregulowałam brwi, ogoliłam nogi i pachy, nałożyłam balsam do ciała, wtarłam w skórę różany olejek, po czym spryskałam się Chanel. Zrobiłam wieczorowy makijaż, a potem ułożyłam włosy w miękkie fale spływające kaskadami po ramionach. Westchnęłam. Zegarek wskazywał czternastą. Ubrałam się, po czym zeszłam na dół, by zrobić sobie coś do jedzenia i herbatę. Po "śniadaniu", spojrzałam tęsknie w stronę drzwi do piwnicy. Alice nigdzie nie było. 
 - YOLO. - powiedziałam do siebie, westchnąwszy, a potem przeszłam przez rzeczone drzwi, aby przynieść bongo. Wypaliłam resztkę Holandii, którą miałyśmy z Alice i spojrzałam na przygotowany przeze mnie bilet z wejściówką za kulisy. Zielsko sprawiło, że po moim ciele rozlało się cudowne odprężenie. Zaczęłam się rozglądać za moją ulubioną torebką w kształcie kokardki. Znalazłam ją na wieszaku w holu. Z głupim uśmiechem na twarzy, spakowałam do torebki klucze, błyszczyk, telefon i bilet. Spojrzałam w lustro i zmarszczyłam brwi. Mimo perfekcyjnego makijażu, miałam cienie pod oczami, co upodabniało mnie wyglądem do wampira. Szczególnie z tą krwistoczerwoną szminką. Wzruszyłam ramionami, a potem poszłam poczytać "Upadek gigantów".
Za piętnaście siedemnasta Alice wyłoniła się z gościnnego pokoju, ubrana w czerwoną sukienkę w białe groszki i arcywysokie szpilki. Przywitała mnie uśmiechem tak szerokim, że mogłam policzyć jej wszystkie zęby. 
 - Gotowa? - spytała.
 - Nie bardzo. - odparłam kwaśno, po czym zabrałam się z nią na dół. Po chwili, pojawili się chłopcy, którzy przywitali się ze mną radośnie. Szczególnie Logan. Spojrzałam na niego podejrzliwie.
 - Czy coś przegapiłam? - zapytałam. Wszyscy energicznie pokiwali głowami.
 - Ale nic ci nie powiemy, dopiero potem, po koncercie. - rzekł Kendall, przytuliwszy mnie. 
 - Okej. - westchnęłam, po czym bez przekonania wsiadłam do auta. Pojechaliśmy do Santa Ana, kierując się autostradą I-5.
***
Głupie korki! Z lekkim spóźnieniem wtargnęliśmy na salę, gdzie sprawdzono nam bilety, a potem dopchaliśmy się do swoich miejsc na samym przodzie. Scena była dosyć duża i dobrze wyposażona. Stały tam rzędy mikrofonów, stojaki na gitary oraz perkusja. Nad podwyższeniem zostały powieszone średniej wielkości latarnie w postaci dużych żarówek umieszczonych w przeźroczystych osłonkach w kształcie walców. Żarówki na razie były wyłączone, bo paliły się górne światła. Ze zniecierpliwienia, nie odzywałam się, z zapartym tchem obserwując, jak na scenie pojawia się orkiestra.
Orkiestra smyczkowa? Keith musiał być gwiazdą większego formatu niż sądziłam. Zaraz potem pojawiły się chórzystki w czarnych, zwiewnych kreacjach i z profesjonalnym make-upem. Potem sekcja rytmiczna. A za nimi pojawił się on, witany przez chmurę oklasków, która długo wisiała w powietrzu, zanim nie wziął do rąk gitary.
Keith ubrany był w ciemne kolory, które zawsze mu pasowały. Miał na sobie skórzaną kurtkę. Tę, którą ubrał na naszej pierwszej randce. To dziwne, że na swój koncert ubrał się w prywatne ciuchy, a nie coś, co przygotowali mu styliści. Przypomniało mi się, jak mówił, że on zawsze będzie sam sobie stylistą. Wtedy się z tego śmiałam, ale teraz moje ograniczenie machało mi przed nosem ze swojej krainy absurdu. Westchnęłam, gdy jego błękitne oczy spojrzały na mnie. Uśmiechnął się, ja też. Pomachałam lekko, a on skinął mi głową. Zachichotałam. A jednak, byłam w błędzie. Nasz kontakt nie zanikł.
Odchrząknął i wymamrotał coś do mikrofonu. Brzmiało jak "Witam wszystkich dzisiejszego wieczoru.".
 - Zagram wam set złożony z trzech piosenek. Ta, nosi tytuł "Broken".
A potem światła zgasły.
Latarnie zapłonęły płowym, złocistym blaskiem. Serce wypełniło mi się kurzem, który spływał z sufitu, mieniąc się jak brokat w ich świetle. Moje uszy wypełniły się najcudowniejszą piosenką, jaką kiedykolwiek słyszałam, a sny widokiem Keitha, spełniającego swoje marzenia.