piątek, 10 października 2014

Rozdział 29

Wczorajszy dzień był cudowny, dlatego dziś postanowiłam zrobić coś pożytecznego c: Ogólnie, to jakoś żyję, nie piję, palę coraz więcej, spotykam się z ludźmi, bawię się, już prawie nie myślę o złych rzeczach. Wgl, to jak macie jakieś pytania, zapraszam na http://ask.fm/paleclouds//, to mój ask, na którego często wchodzę i odpowiadam na pytania.
Zapraszam na nowy rozdział c:
_______________________________________________________________

Poranek wstawał nad szarymi ulicami pokrytymi pyłem, świeży i rześki po dusznej, upalnej nocy. Wydawało mi się, że od momentu mojego zaśnięcia, do chwili, w której obudził mnie budzik Jamesa, minęło tylko kilka minut. Oczy miałam opuchnięte, wyraz twarzy pusty, a żołądek ściśnięty.
Było irracjonalnie wcześnie, uliczne latarnie dopiero zaczęły gasnąć, a niebo przyozdobiły kolory od różu i żółci na wschodzie, po szarawy kobalt na zachodzie, na którym majaczyły jeszcze widma ostatnich gwiazd, bardziej wspomnienie, niż namacalny byt.
Świt jakby stworzony do pożegnań.
Miałam podły humor, tak samo jak Alice i chłopcy, których spotkałam w kuchni, gdy tylko się ubrałam i wzięłam szybki prysznic. Przywitały mnie ich ponure miny i ręce zaciśnięte na kubkach z kawą, której aromat roznosił się po domu jak woń strachu. Atmosfera była wypełniona oczekiwaniem. Nie wiedzieliśmy, o której godzinie dokładnie pojawią się Antonio Veracruz i Fermin Romero de Torrez, lecz to nie miało znaczenia. Mogli pojawić się lada chwila, gdyż widok za oknem powoli przeradzał się w typowy dla Los Angeles, suchy, czerwcowy poranek.
Pożegnanie wisiało w powietrzu, niewypowiedziane. Sekundy mijały, a ja obserwowałam Jamesa, który czyścił strzelbę, uprzednio wyciągniętą z piwnicy.
Carlos pierwszy usłyszał warkot silnika szybko zbliżającego się auta. Tym razem nie była to wściekle czerwona furgonetka, lecz, jak się przekonałam, gdy spojrzałam przez okno, minivan w barwie przytłumionej purpury. Z pojazdu wysiedli nasi nowi znajomi, Antonio i Fermin. Ten drugi był uzbrojony w swój nieodłączny, kpiący uśmiech.
Kendall wstał, by otworzyć im drzwi. Chwilę później pojawił się w kuchni wraz z przybyszami.
 - Witajcie. - powitał nas Antonio. - Panie Carlosie, mam nadzieję, że jest pan gotowy do drogi. Z przyczyn znajomych nam wszystkim, nie możemy zwlekać zbyt długo.
 - Rozumiem. - Carlito skinął głową. - Jesteśmy gotowi.
 - W takim razie możemy ruszać. - odparł Veracruz, zapinając pod szyję flanelową koszulę.
Wszyscy wyszliśmy do przedpokoju. Czułam, jak do oczu napływają mi łzy, gardło miałam ściśnięte, bałam się, że nie wykrztuszę z siebie ani słowa. Pierwszy podszedł do mnie Carlos.
 - Trzymaj się, Lorrie. - powiedział cicho. - Damy radę, wszyscy. Wiem o tym. - Nadludzkim wysiłkiem skłoniłam się do pokrzepiającego uśmiechu.
 - Jasne, aniołku. - wyszeptałam, po czym go uścisnęłam.
Następnie podeszła do mnie Alice. Zobaczyłam, że również całą swoją siłą woli powstrzymuje się od płaczu.
 - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Lorrie. - powiedziała, zanim zdążyłam wydusić z siebie jakieś słowa pożegnania. - Dziękuję ci za wszystko.
 - Ja tobie też. - odparłam. - Na zawsze razem?
 - Na, kurwa, zawsze, i nie ma chuja. - odpowiedziała czarnowłosa, łamiącym się głosem, uśmiechając się smutno. To było nasze swoiste wyznanie przyjaźni z czasów liceum, kiedy byłyśmy buntowniczymi nastolatkami, palącymi papierosy na dachu szkoły. Zalała mnie fala bólu i strachu, że już nigdy się nie zobaczymy, i już nigdy nie będzie nam dane walczyć w tej odwiecznej wojnie, my kontra świat. Uciekając przed łzami, przytuliłam ją i odwróciłam się w drugą stronę, gdy poczułam czyjeś dotknięcie na ramieniu. James.
 - Będę tęsknić. - powiedział, po czym zamilkł. Tylko dwa słowa, nic więcej. Jego twarz nie wyrażała zupełnie nic, choć wiedziałam, że od wewnątrz zżera go panika. Jak każdego z nas.
 - Ja nie. - odparłam, a on się uśmiechnął. - Ja będę umierać z tęsknoty. - dodałam.
 - Dasz radę Lorrie. Wszyscy damy. - powtórzył słowa Carlosa.
 - Nie wątpię w to. W dalszym ciągu trochę się boję, ale to nie ważne. Wszystko dobrze się skończy. - banalne słowa, nie dające nic, zwiększające tylko mój strach, lecz wypowiadałam je, w nadziei, że zadziałają.
James uśmiechnął się i mnie przytulił.
 - Jesteś silna. - wyszeptał, całując mnie w czoło.
 - Wiem. - powiedziałam, choć wiedziałam, że kłamię.
 - Pa. - pożegnał się James, po czym wszyscy wyszli. Zostałam tylko ja, Logan, Kendall i Fermin. Było tak cicho, że słyszałam ich kroki na drodze, trzask drzwi od bagażnika, warkot silnika, gdy ruszyli. Było tak cicho, że słyszałam, jak moje serce wyje ze strachu i smutku. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to Kenny.
 - Sprawiałaś wrażenie, jakbyś sama nie wierzyła w to, co mówisz. - powiedział cicho, raczej stwierdzając fakt, niż przypuszczając.
 - Bo nie wierzyłam. Kłamałam. - kątem oka zauważyłam, jak Fermin obserwuje nas z zainteresowaniem na wilczej twarzy.
 - Dlaczego?
 - Bo miłość czyni nas kłamcami, Kenny. - on tylko pokiwał głową, po czym pociągnął mnie lekko za ramię.
 - Chodź, zjemy śniadanie.
***
Obserwowałam Fermina znad talerza z kanapkami, który z wprawą pochłaniał niezliczone ich ilości.
 - Coś się stało, maleńka? - zapytał, szczerząc zęby pokryte resztkami jedzenia.
 - Nic... - westchnęłam, po czym odsunęłam od siebie pusty talerz. - Chciałam tylko o coś poprosić.
 - Dla ciebie wszystko, seniorita. - odparł ten, wyraźnie zainteresowany.
 - Możliwe że ludzie Karkarova tu przybędą, prawda? - zapytałam. Fermin spoważniał.
 - Prędzej czy później tak, jak sądzę. A co?
 - Najpewniej będą mieli przewagę liczebną. Siłową również. Chciałam poprosić, byś nauczył nas strzelać z broni.
Fermin uniósł brwi, po czym gwizdnął cicho.
 - Masz rację, blondi... - zaczął, lecz mu przerwałam.
 - Nazywam się Lourette.
 - No dobrze. Masz rację, Lourette, ale nie jestem pewien, czy to należy do moich dyspozycji. Miałem was tylko ochraniać.
 - Ferminie, czytałeś może Biblię? - spytałam, stawiając wszystko na tę jedną kartę. Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby grać tajemniczą, ale jednak spróbowałam.
 - Taa, chyba jak każdy. - odparł ten, zbity z tropu.
 - "Dasz człowiekowi rybę, nakarmisz go na jeden dzień. Naucz go łowić ryby, a nakarmisz go na całe życie." - zacytowałam. - Można to łatwo przełożyć na tę sytuację. Obronisz mnie teraz, ochronisz mnie tylko teraz. Gdy nauczysz mnie się bronić, ochronisz mnie na całe życie. A także chłopaków. Musisz nam pomóc.
 - Trochę to naciągane, seniorita, ale masz rację, niech mnie kule biją. Kiedy chcesz zacząć? - zapytał. Trochę się zdziwiłam, że zgodził się tak szybko, ale ucieszyło mnie to. Uśmiechnęłam się.
 - Jak najszybciej.
***
Po śniadaniu, Fermin wykonał kilka telefonów, po czym kazał mi się ubrać w coś wygodnego. Naciągnęłam na siebie flanelową koszulę Jamesa i jakieś dresy, po czym weszłam do kuchni, gdzie czekali na mnie Kendall, Logan i sam Romero de Torrez, który ze zniecierpliwieniem wyglądał przez okno. Wreszcie, po kilku minutach, pojawiła się tam ta sama czerwona furgonetka, którą Fermin przyjechał do nas poprzedniego dnia. Wyszliśmy na zewnątrz.
Z auta wysiadło dwóch facetów, których nie znałam, lecz nie zdążyłam się im przyjrzeć, gdyż Fermin naglącym tonem kazał nam wsiadać. Zamienił z przybyszami parę słów, po czym sam usiadł za kółkiem, wyszczerzył się do mnie swym wilczym uśmiechem i wrzucił bieg.
Zagłębiliśmy się w gąszcz słonecznych ulic Los Angeles wypełnionych chmurami złotego pyłu, zostawiając dwóch nieznanych facetów pod domem.
Podążaliśmy przed siebie bocznymi odnogami, aż dojechaliśmy do dzielnicy pełnej warsztatów samochodowych i opuszczonych garaży. Fermin zatrzymał się pod jednym z nich i wysiedliśmy. Ze swym wilczym uśmiechem, mężczyzna wyciągnął czarną torbę z auta, po czym wygrzebał z kieszeni dżinsów pęk kluczy, którym otworzył drzwi z szarej, falistej blachy.
Naszym oczom ukazała się strzelnica. Garaż był wielki, panował w nim szarawy półmrok nawet, gdy Fermin zapalił kilka zapaskudzonych przez muchy jarzeniówek, które migotały na suficie. Pod ścianą na przeciwko drzwi, było sześć oddzielonych od siebie boksów w postaci wąskich tuneli, na końcu każdego z nich stała kukła treningowa przedstawiająca człowieka.
 - Wooow... - mruknęłam z uznaniem.
 - Nie gadać, nie ociągać się, tylko wybrać sobie coś z półek z lewej i brać się do roboty. - nakazał Fermin, świetnie się bawiąc w roli trenera. Z torby wyciągnął cztery pary gogli ochronnych, oraz cztery pary nauszników i każdemu wręczył po jednym egzemplarzu, a potem pokazał ręką w lewą stronę. - Proszę bardzo. - dodał.
Po lewej stronie stały rzędy półek wysokich pod sam sufit, podzielonych na równe przegrody. W każdej przegrodzie leżała jakaś broń, od glocków po karabiny, wraz z zapasem amunicji. To była największa zbrojownia, jaką widziałam w życiu. Kendall i Logan podeszli bliżej, by się przyjrzeć, ja zaś stałam jeszcze przez chwilę w miejscu, próbując się w tym wszystkim nie pogubić.
Następne kilka godzin było najprawdopodobniej najbardziej męczącymi kilkoma godzinami w moim życiu, a gdy wróciliśmy do domu, ręce płonęły mi żywym ogniem. Zaczęłam swoją naukę.
___________________________________
Ta ta taaaam.
Zanim się pożegnam, wstawię jeszcze moją wczorajszą szkolną słitkę c:

Pozdrawiam, i do zobaczenia później c: