piątek, 10 października 2014

Rozdział 29

Wczorajszy dzień był cudowny, dlatego dziś postanowiłam zrobić coś pożytecznego c: Ogólnie, to jakoś żyję, nie piję, palę coraz więcej, spotykam się z ludźmi, bawię się, już prawie nie myślę o złych rzeczach. Wgl, to jak macie jakieś pytania, zapraszam na http://ask.fm/paleclouds//, to mój ask, na którego często wchodzę i odpowiadam na pytania.
Zapraszam na nowy rozdział c:
_______________________________________________________________

Poranek wstawał nad szarymi ulicami pokrytymi pyłem, świeży i rześki po dusznej, upalnej nocy. Wydawało mi się, że od momentu mojego zaśnięcia, do chwili, w której obudził mnie budzik Jamesa, minęło tylko kilka minut. Oczy miałam opuchnięte, wyraz twarzy pusty, a żołądek ściśnięty.
Było irracjonalnie wcześnie, uliczne latarnie dopiero zaczęły gasnąć, a niebo przyozdobiły kolory od różu i żółci na wschodzie, po szarawy kobalt na zachodzie, na którym majaczyły jeszcze widma ostatnich gwiazd, bardziej wspomnienie, niż namacalny byt.
Świt jakby stworzony do pożegnań.
Miałam podły humor, tak samo jak Alice i chłopcy, których spotkałam w kuchni, gdy tylko się ubrałam i wzięłam szybki prysznic. Przywitały mnie ich ponure miny i ręce zaciśnięte na kubkach z kawą, której aromat roznosił się po domu jak woń strachu. Atmosfera była wypełniona oczekiwaniem. Nie wiedzieliśmy, o której godzinie dokładnie pojawią się Antonio Veracruz i Fermin Romero de Torrez, lecz to nie miało znaczenia. Mogli pojawić się lada chwila, gdyż widok za oknem powoli przeradzał się w typowy dla Los Angeles, suchy, czerwcowy poranek.
Pożegnanie wisiało w powietrzu, niewypowiedziane. Sekundy mijały, a ja obserwowałam Jamesa, który czyścił strzelbę, uprzednio wyciągniętą z piwnicy.
Carlos pierwszy usłyszał warkot silnika szybko zbliżającego się auta. Tym razem nie była to wściekle czerwona furgonetka, lecz, jak się przekonałam, gdy spojrzałam przez okno, minivan w barwie przytłumionej purpury. Z pojazdu wysiedli nasi nowi znajomi, Antonio i Fermin. Ten drugi był uzbrojony w swój nieodłączny, kpiący uśmiech.
Kendall wstał, by otworzyć im drzwi. Chwilę później pojawił się w kuchni wraz z przybyszami.
 - Witajcie. - powitał nas Antonio. - Panie Carlosie, mam nadzieję, że jest pan gotowy do drogi. Z przyczyn znajomych nam wszystkim, nie możemy zwlekać zbyt długo.
 - Rozumiem. - Carlito skinął głową. - Jesteśmy gotowi.
 - W takim razie możemy ruszać. - odparł Veracruz, zapinając pod szyję flanelową koszulę.
Wszyscy wyszliśmy do przedpokoju. Czułam, jak do oczu napływają mi łzy, gardło miałam ściśnięte, bałam się, że nie wykrztuszę z siebie ani słowa. Pierwszy podszedł do mnie Carlos.
 - Trzymaj się, Lorrie. - powiedział cicho. - Damy radę, wszyscy. Wiem o tym. - Nadludzkim wysiłkiem skłoniłam się do pokrzepiającego uśmiechu.
 - Jasne, aniołku. - wyszeptałam, po czym go uścisnęłam.
Następnie podeszła do mnie Alice. Zobaczyłam, że również całą swoją siłą woli powstrzymuje się od płaczu.
 - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Lorrie. - powiedziała, zanim zdążyłam wydusić z siebie jakieś słowa pożegnania. - Dziękuję ci za wszystko.
 - Ja tobie też. - odparłam. - Na zawsze razem?
 - Na, kurwa, zawsze, i nie ma chuja. - odpowiedziała czarnowłosa, łamiącym się głosem, uśmiechając się smutno. To było nasze swoiste wyznanie przyjaźni z czasów liceum, kiedy byłyśmy buntowniczymi nastolatkami, palącymi papierosy na dachu szkoły. Zalała mnie fala bólu i strachu, że już nigdy się nie zobaczymy, i już nigdy nie będzie nam dane walczyć w tej odwiecznej wojnie, my kontra świat. Uciekając przed łzami, przytuliłam ją i odwróciłam się w drugą stronę, gdy poczułam czyjeś dotknięcie na ramieniu. James.
 - Będę tęsknić. - powiedział, po czym zamilkł. Tylko dwa słowa, nic więcej. Jego twarz nie wyrażała zupełnie nic, choć wiedziałam, że od wewnątrz zżera go panika. Jak każdego z nas.
 - Ja nie. - odparłam, a on się uśmiechnął. - Ja będę umierać z tęsknoty. - dodałam.
 - Dasz radę Lorrie. Wszyscy damy. - powtórzył słowa Carlosa.
 - Nie wątpię w to. W dalszym ciągu trochę się boję, ale to nie ważne. Wszystko dobrze się skończy. - banalne słowa, nie dające nic, zwiększające tylko mój strach, lecz wypowiadałam je, w nadziei, że zadziałają.
James uśmiechnął się i mnie przytulił.
 - Jesteś silna. - wyszeptał, całując mnie w czoło.
 - Wiem. - powiedziałam, choć wiedziałam, że kłamię.
 - Pa. - pożegnał się James, po czym wszyscy wyszli. Zostałam tylko ja, Logan, Kendall i Fermin. Było tak cicho, że słyszałam ich kroki na drodze, trzask drzwi od bagażnika, warkot silnika, gdy ruszyli. Było tak cicho, że słyszałam, jak moje serce wyje ze strachu i smutku. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to Kenny.
 - Sprawiałaś wrażenie, jakbyś sama nie wierzyła w to, co mówisz. - powiedział cicho, raczej stwierdzając fakt, niż przypuszczając.
 - Bo nie wierzyłam. Kłamałam. - kątem oka zauważyłam, jak Fermin obserwuje nas z zainteresowaniem na wilczej twarzy.
 - Dlaczego?
 - Bo miłość czyni nas kłamcami, Kenny. - on tylko pokiwał głową, po czym pociągnął mnie lekko za ramię.
 - Chodź, zjemy śniadanie.
***
Obserwowałam Fermina znad talerza z kanapkami, który z wprawą pochłaniał niezliczone ich ilości.
 - Coś się stało, maleńka? - zapytał, szczerząc zęby pokryte resztkami jedzenia.
 - Nic... - westchnęłam, po czym odsunęłam od siebie pusty talerz. - Chciałam tylko o coś poprosić.
 - Dla ciebie wszystko, seniorita. - odparł ten, wyraźnie zainteresowany.
 - Możliwe że ludzie Karkarova tu przybędą, prawda? - zapytałam. Fermin spoważniał.
 - Prędzej czy później tak, jak sądzę. A co?
 - Najpewniej będą mieli przewagę liczebną. Siłową również. Chciałam poprosić, byś nauczył nas strzelać z broni.
Fermin uniósł brwi, po czym gwizdnął cicho.
 - Masz rację, blondi... - zaczął, lecz mu przerwałam.
 - Nazywam się Lourette.
 - No dobrze. Masz rację, Lourette, ale nie jestem pewien, czy to należy do moich dyspozycji. Miałem was tylko ochraniać.
 - Ferminie, czytałeś może Biblię? - spytałam, stawiając wszystko na tę jedną kartę. Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby grać tajemniczą, ale jednak spróbowałam.
 - Taa, chyba jak każdy. - odparł ten, zbity z tropu.
 - "Dasz człowiekowi rybę, nakarmisz go na jeden dzień. Naucz go łowić ryby, a nakarmisz go na całe życie." - zacytowałam. - Można to łatwo przełożyć na tę sytuację. Obronisz mnie teraz, ochronisz mnie tylko teraz. Gdy nauczysz mnie się bronić, ochronisz mnie na całe życie. A także chłopaków. Musisz nam pomóc.
 - Trochę to naciągane, seniorita, ale masz rację, niech mnie kule biją. Kiedy chcesz zacząć? - zapytał. Trochę się zdziwiłam, że zgodził się tak szybko, ale ucieszyło mnie to. Uśmiechnęłam się.
 - Jak najszybciej.
***
Po śniadaniu, Fermin wykonał kilka telefonów, po czym kazał mi się ubrać w coś wygodnego. Naciągnęłam na siebie flanelową koszulę Jamesa i jakieś dresy, po czym weszłam do kuchni, gdzie czekali na mnie Kendall, Logan i sam Romero de Torrez, który ze zniecierpliwieniem wyglądał przez okno. Wreszcie, po kilku minutach, pojawiła się tam ta sama czerwona furgonetka, którą Fermin przyjechał do nas poprzedniego dnia. Wyszliśmy na zewnątrz.
Z auta wysiadło dwóch facetów, których nie znałam, lecz nie zdążyłam się im przyjrzeć, gdyż Fermin naglącym tonem kazał nam wsiadać. Zamienił z przybyszami parę słów, po czym sam usiadł za kółkiem, wyszczerzył się do mnie swym wilczym uśmiechem i wrzucił bieg.
Zagłębiliśmy się w gąszcz słonecznych ulic Los Angeles wypełnionych chmurami złotego pyłu, zostawiając dwóch nieznanych facetów pod domem.
Podążaliśmy przed siebie bocznymi odnogami, aż dojechaliśmy do dzielnicy pełnej warsztatów samochodowych i opuszczonych garaży. Fermin zatrzymał się pod jednym z nich i wysiedliśmy. Ze swym wilczym uśmiechem, mężczyzna wyciągnął czarną torbę z auta, po czym wygrzebał z kieszeni dżinsów pęk kluczy, którym otworzył drzwi z szarej, falistej blachy.
Naszym oczom ukazała się strzelnica. Garaż był wielki, panował w nim szarawy półmrok nawet, gdy Fermin zapalił kilka zapaskudzonych przez muchy jarzeniówek, które migotały na suficie. Pod ścianą na przeciwko drzwi, było sześć oddzielonych od siebie boksów w postaci wąskich tuneli, na końcu każdego z nich stała kukła treningowa przedstawiająca człowieka.
 - Wooow... - mruknęłam z uznaniem.
 - Nie gadać, nie ociągać się, tylko wybrać sobie coś z półek z lewej i brać się do roboty. - nakazał Fermin, świetnie się bawiąc w roli trenera. Z torby wyciągnął cztery pary gogli ochronnych, oraz cztery pary nauszników i każdemu wręczył po jednym egzemplarzu, a potem pokazał ręką w lewą stronę. - Proszę bardzo. - dodał.
Po lewej stronie stały rzędy półek wysokich pod sam sufit, podzielonych na równe przegrody. W każdej przegrodzie leżała jakaś broń, od glocków po karabiny, wraz z zapasem amunicji. To była największa zbrojownia, jaką widziałam w życiu. Kendall i Logan podeszli bliżej, by się przyjrzeć, ja zaś stałam jeszcze przez chwilę w miejscu, próbując się w tym wszystkim nie pogubić.
Następne kilka godzin było najprawdopodobniej najbardziej męczącymi kilkoma godzinami w moim życiu, a gdy wróciliśmy do domu, ręce płonęły mi żywym ogniem. Zaczęłam swoją naukę.
___________________________________
Ta ta taaaam.
Zanim się pożegnam, wstawię jeszcze moją wczorajszą szkolną słitkę c:

Pozdrawiam, i do zobaczenia później c:

sobota, 27 września 2014

Rozdział 28

Jak tam po początku roku, misiaki? Dajecie radę? Ja mam jak na razie same dobre oceny, co mnie cieszy, bo tak jakby zaczynam znowu żyć c:
Trochę nie ogarniam jeszcze, ale jestem na dobrej drodze. Miłego czytania c:
____________________

 - Ja pierdolę. - powiedział Logan, przerywając ciszę. - Myślicie, że to prawda?
Wyrwałam się z otępienia i usiadłam przy stole, wzdychając ze zrezygnowaniem. Odsunęłam od siebie słoik po korniszonach zostawiony przez Fermina Romero de Torres, nie kryjąc wyrazu obrzydzenia.
 - Powiedz im Alice. - rzuciłam krótko, nie patrząc na nią.
 - Chłopaki... To po części moja wina. - odezwała się czarnowłosa.
 - Twoja? Czemu? - zapytał Carlos, wyjmując z szafki butelkę koniaku.
 - Kiedy byliśmy w tym klubie, do którego was wzięłam... To nie był przypadek. Ten lokal należy do ruskich, a ja wiedziałam o tym. Zabrałam was tam, bo chciałam kupić od nich skuna.
 - I co z tego? Przecież cały czas byłaś z nami. - przypomniał jej Kendall.
 - Wróciłam tam, kiedy czekaliście na taksówkę. Zapytali mnie wtedy o Carlosa. Powiedziałam im, że to on, że jest moim kumplem. Kiedy odjechaliśmy, najprawdopodobniej podążyli za nami i dlatego wiedzą, gdzie mieszkacie. Resztę historii już znacie. - wyjaśniła cicho Alice. Spojrzałam na nią i zobaczyła, jak jej twarz wykrzywia grymas rozpaczy. Żałowała tego.
 - Czekaj... i ty chcesz powiedzieć, że to był pub Jurija Karkarova, tak? - James z trudem zachowywał spokój. Był roztrzęsiony. Zdusiłam w sobie chęć, by wstać i go przytulić.
 - Właśnie to chcę powiedzieć. - przytaknęła czarnowłosa. Jej głos był nienaturalnie piskliwy. - Wprawdzie tam nazywali go Maszyna, ale nie ulega dyskusji, że to był on. Tak bardzo cię przepraszam, Carlos, ja...
 - Nic nie mogłaś zrobić. - przerwał jej ten - Gdyby nie to, wszystko i tak by się wydarzyło, ty tylko przyspieszyłaś ten proces. Nie zadręczaj się. To wina mojego ojca, nie twoja.
 - A właśnie! - Logan się ożywił. - Carlos, nie wspominałeś, że twój tata to mafiozo.
 - Bo o tym nie wiedziałem. - odparł Latynos, nalewając koniaku do szklanek. - Podejrzewałem, ale wolałem myśleć, że to tylko tak wygląda. - po tych słowach, posprzątał słoik po Ferminie i położył szklanki na stole. Wszyscy usiedli.
 - Rzadko widywałem ojca, nawet kiedy jeszcze mieszkał z nami. Uwielbiałem go, zawsze na niego czekałem, nawet gdy przychodził w środku nocy i ręce pachniały mu prochem, a kieszenie pieniędzmi. Kiedy postanowił się wyprowadzić, powiedział, że to przez pracę. Podejrzewam, że matka wiedziała, czym się zajmuje, dlatego nie oponowała. Nic dziwnego, żyła w ciągłym strachu. Chociaż według mnie, to i tak lepsze niż nieświadomość. - opowiedział.
 - Nie mów tak, Carlito. Oni cię chronili. - powiedziałam cicho, kładąc mu rękę na ramieniu. - Twój ojciec, nawet gdyby chciał, a pewnie tak było, nie mógłby skończyć z tym, w co został wplątany. Dawni towarzysze i tak by go odnaleźli.
 - Wiem. - odparł smutno Carlos. - Nie żywię do nich urazy. Ale to nie zmienia fakty, że głupio się czuję. Syn gangstera, Chryste Jezu. - po raz pierwszy od przybycia Antonia i Fermina, uśmiechnął się słabo. - Zawsze myślałem, że to bardziej czaderskie.
 - Śmiertelne niebezpieczeństwo nie jest czaderskie. - mruknął Kendall, zaciskając ręce na szklance z koniakiem, aż pobielały mu knykcie. Nawiedziło mnie wspomnienie, jak te same ręce w podobny sposób ściskały kierownicę caddilaca. Zrobiło mi się niedobrze. Za oknem, upalne, słoneczne popołudnie trwało w najlepsze.
 - Carlito, jest jedna sprawa. - zaczął James. - Kto pojedzie jutro rano do Meksyku?
 - Nie wiem, Jamesy, nie każ mi myśleć. - odparł ten, po czym pociągnął tęgi łyk ze swojej szklanki.
 - Czekajcie. - odezwałam się. - Spróbujmy sobie wyobrazić, co czuliby ruscy, gdyby odkryli, że Carlosa nie ma w Los Angeles.
 - Wkurwiliby się. To jasne. - powiedział Logan.
 - No tak. A Alice mimowolnie dostarczyła im infornacji, prawda? - mój mózg pracował na najszybszych obrotach. - Wyobraźcie sobie, co byłoby, gdyby nie zastali Carlosa, ale ona byłaby obecna. Mogliby coś jej zrobić, bo ją już znają. Dlatego najlepiej będzie, jeśli ona też pojedzie. Byłaby względnie bezpieczna.
 - Masz rację, Lorrie. - odparła czarnowłosa. - Ale co z wami? Dobra, nie zastaliby ani mnie, ani Carlosa, James byłby z nami, ale zostałabyś ty, Logan i Kendall. Mogliby zrobić krzywdę wam.
 - Nie zapominaj o Ferminie. On ma zostać z nami, a wygląda mi na twardego zawodnika. - skrzywiłam się na wspomnienie jego wilczego uśmiechu i złotych zębów, a także sposobu, w jaki z lubością gładził broń wetkniętą za pas.
 - Ruscy to też twardzi zawodnicy. Poza tym, ci, których widziałam, wyglądali przy Ferminie jak góry mięcha. - odparła Alice.
 - Będziemy musieli zaryzykować. Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. - powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Nie po tych wszystkich latach, nie po tym jak za każdym razem podnosiłaś mnie z dna.
 - No cóż. - westchnął Kendall. - Z tym nie można polemizować. Ja jestem za, niech Alice pojedzie.
 - Lorrie ma rację. - powiedział Logan. - My jakoś damy sobie radę.
 - Też się zgadzam. - oznajmił James. - Nie zostawiłbym obu dziewczyn w domu, narażonych na atak ze strony ruskiej mafii złożonej z chodzących gór mięcha. W dodatku z Ferminem.
 - To postanowione. - podsumował Carlito. - Jadę ja, James i Alice. Kendall, Logie i Lourette zostają. Przynajmniej na razie. Jak tylko tam dotrzemy, podejmę odpowiednie kroki, byście również byli bezpieczni.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, każdy pijąc swój koniak.
 - Nie wiem jak wy, ale ja wciąż nie potrafię tego ogarnąć - odezwał się Logan. - Wszystko tak szybko się zmienia, tak bardzo zaskakuje.
 - Cóż, niezbadane są ścieżki życia. - westchnął w odpowiedzi Kendall.
 - Amen. - dodała cicho Alice.
Wszyscy zachichotaliśmy. Byłam zdumiona, ze w takiej sytuacji potrafimy jeszcze się śmiać. Kiedy dopiliśmy alkohol, wstałam od stołu.
 - Chodź, Alice, - pójdziemy na Sunrise St. i spakujemy cię, a po drodze kupimy coś do picia. Może napoje energetyczne.
 - Dobry pomysł. Do później, chłopcy. - pożegnała się, po czym wyszłyśmy. Droga do mojego domu na piechotę zajęła nam dwadzieścia parę minut. Drogę przebyłyśmy w milczeniu, kontemplując złociste promienie słońca na naszych twarzach. Spakowanie się, również nie zabrało nam dużo czasu, Alice wzięła tylko parę ubrań i trochę czystej bielizny, a także zgrabną kosmetyczkę. Doszłyśmy do wniosku, że nic więcej nie będzie potrzebne.
W drodze powrotnej, wstąpiłyśmy do sklepu i ze sporym zapasem napojów energetycznych, wróciłyśmy do chłopaków. Puszki pobrzękiwały na każdym kroku.

***

Była już późna noc. W przedpokoju czekały na Carlosa, Jamesa i Alice niewielkie walizki. Wszyscy znów siedzieliśmy w kuchni. Do niedawna analizowaliśmy po raz kolejny sytuację, lecz porzuciliśmy to zajęcie, gdy zrobiliśmy się zbyt zmęczeni, by nasze umysły normalnie funkcjonowały. Stół był zasłany puszkami po napojach energetycznych, a powietrze gęste od dymu kilkunastu papierosów wypalonych przez Alice. Nikt nie miał jej tego za złe, bowiem wszyscy uważaliśmy, że lepsze to niż skręty.
Kiedy energetyki się skończyły, Carlos sprawdził godzinę na ekranie telefonu i zmarszczył brwi w zamyśleniu. Przez ostatnie parę dni właśnie ten wyraz twarzy najczęściej pojawiał się na jego obliczu. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakby zmienił się w kogoś obcego, tylko podobnego do Carlosa, lecz nim nie będącego.
 - Jest prawie pierwsza w nocy. - odezwał się ponuro. - Lepiej, żebyśmy poszli spać. Jutro ciężki dzień.
 - Masz rację. - przyznałam. Reszta też wyraziła swoją aprobatę, więc każdy poszedł w swoją stronę. Bez zastanowienia ruszyłam za Jamesem do jego pokoju. Gdy znaleźliśmy się w środku, James poszedł do garderoby, by przebrać się w piżamę, nie przerywając milczenia, które zapadło między nami. Kiedy wrócił, zrobiłam to samo.
Po chwili siedzieliśmy na łóżku naprzeciwko siebie, obcy, milczący, nieobecni.
 - Wszystko w porządku? - zapytałam, z braku jakiegokolwiek innego pomysłu na przerwanie napierającej zewsząd ciszy.
 - Tak. - odparł krótko James, ochrypłym głosem. Przeszyłam go przenikliwym spojrzeniem.
 - Nie wierzę ci. - mruknęłam. - Cholernie ci nie wierzę. Co więcej, mam wrażenie, że kłamiesz za każdym razem, gdy cię o to poytam.
James utkwił we mnie spojrzenie swych smutnych, migdałowych oczu bez dna i nie spuszczał go ze mnie, słuchając, jak mówię dalej.
 - Nie chcę, żebyś jechał. - powiedziałam. - Boję się, umieram ze strachu, na myśl, że moglibyśmy się już nie zobaczyć.
 - A ja nie chcę cię zostawiać, ale muszę to zrobić. Dla Carlosa. - odparł James. Jego twarz przyoblekła maska bólu.
 - Dla Carlosa. - powtórzyłam, kiwając głową. - Ale czy ty się nie boisz?
 - Bardziej od ciebie. Jesteś silniejsza. - odrzekł Maslow z delikatnym uśmiechem, który upodabniał go do anioła.
 - Nie mów jak Keith. Znów kłamiesz. Wiem, że się boisz, lecz ty potrafisz nad sobą panować. Ja ledwie oddycham z przerażenia i niepewności. Przecież możemy... - nie mogłam wykrztusić z siebie tego słowa.
 - Zginąć. - dokończył za mnie James. - Wiem.
Utkwiłam w nim błagalne spojrzenie. Wszystkimi porami skóry krzyczałam "Nie odchodź!", chociaż usta miałam zaciśnięte w bladą kreskę.
 - Musisz mi coś obiecać. - powiedział Jaimie. - Jeśli mamy zginąć, lepiej, żebyśmy zginęli w walce. Ucz się od Fermina. Niech pokaże ci, jak się bronić.
 - Zgoda. - odpowiedziałam zaskakująco twardym, zdecydowanym tonem, lecz zaraz ziewnęłam przeciągle, co trochę zepsuło efekt.
 - Przyda się nam trochę snu. - stwierdził James i położył się, oraz przykrył kołdrą. Zrobiłam to samo u jego boku. Objął mnie swym silnym ramieniem, a ja poczułam jego świeży, żywiczny zapach, gdy się w niego wtuliłam.
 - Czy jeszcze się zobaczymy? - zapytałam. - Jutro się rozstaniemy  i nie wiadomo, co się stanie. Powiedz, że zawsze  będziesz na mnie czekał.
 - Oczywiście. - obiecał solennie James. - Gdy to wszystko się skończy, będziemy razem po kres dni.
 Zaśmiałam się smutno.
 - To brzmi bardzo ładnie, ale znów kłamiesz. Widzę to. Chciałabym wierzyć w te słowa, ale za bardzo się boję, że twoja pewność jest fałszywa.
James skinął głową.
 - Miłość czyni nas kłamcami. - wyszeptał, po czym obdarzył mnie najsmutniejszym uśmiechem na ziemi, tak smutnym, że w oczach stanęły mi łzy.
Zasnęłam z nimi na policzkach.

_______________________

Tak właśnie dotarliśmy do końca rozdziału nr 28, mam nadzieję, że się podobało.
Pamiętajcie o zasadzie czytasz = komentujesz c:
A nr 29 już w drodze c:

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 27

No, miało być kilka dni, ale wyszło dłużej, wybaczcie, lecz nie miałam dostępu do internetu :cc.
Rozdział 28 jest już w połowie napisany, więc nie będziecie musieli na niego tak długo czekać. Jedyne, co mogę powiedzieć na jego temat, to iż nadchodzi taki rozpierdol, że "wykurwisz z kapci, jakby ci ktoś tipsem hemoroida skrobał".
Zanim przejdziemy do rozdziału nr 27, nakreślę w paru zdaniach, jak wygląda mój proces twórczy w te wakacje: leżę godzinami na dywanie u mnie w pokoju ze skoroszytem formatu A4 i energetykiem (na szafce zebrała się już spora kolekcja puszek - zamierzam je przed końcem wakacji sprzedać na złomie, zawsze kilka złotych wpada do kieszeni i mam na jakieś piwo czy coś), skrobiąc zawzięcie, z nieodłącznym papierosem w lewej ręce, które wypalam jeden za drugim. Oczywiście, później mój pokój przypomina saunę, bo nie otwieram okien, a za zamkniętymi drzwiami czuję się lepiej, wymyślając wyssane z palca perypetie moich bohaterów. I tak, zaczęłam palić, shit can happen. W każdym razie, mój, jak to nazwałam "proces twórczy" potrafi się przeciągnąć do świtu, a wtedy czytam jeszcze raz to, co napisałam i kładę się spać, czasem nawet na dywanie, tak jak leżałam. Później przepisuję tekst do komputera.
Czuję się jak prawdziwa pisarka ;_; Tymczasem, zapraszam do czytania!
________________________________________

Po rozmowie z Alice, postanowiłam nie wracać więcej do tematu gangsterów rosyjskiego pochodzenia, tylko obserwować sytuację w milczeniu, gotowa podjąć odpowiednie kroki w razie jakiejś zmiany. Stała czujność mnie wyczerpywała, nerwy miałam bez przerwy napięte jak postronki.
 Nieważne, jak często wmawiałam sobie, że wszystko jest pomyłką, mój umysł podpowiadał mi, że wkrótce coś się stanie i nie będzie mi się to podobać.

Srebrnego auta już nigdy nie zobaczyliśmy, lecz pojawiło się kilka innych, zawsze z przyciemnionymi szybami, modele nie rzucające się w oczy, które za każdym razem parkowały pod domem Jacksonów. Nigdy żaden z nich nie stał dłużej niż godzinę, przynajmniej za dnia, gdy było jasno.
Carlos z dnia na dzień zdawał się być coraz bardziej milczący, zamyślony. Rzadziej wychodził z domu. Wiedziałam, jaki jest tego powód, mimo, że już nikomu się nie zwierzał. Wiedziałam też, że trzeba czekać, póki choć jedna z niewypowiedzianych dotąd obaw się nie sprawdzi, lub nie okaże się bezpodstawna, by uniknąć pochopnych działań.
Koszmar ten trwał niecały tydzień.
Znużona codziennymi wyprawami do chłopaków, które zwykle kończyły się przesiadywaniem przy kuchennym oknie i wypatrywaniem kolejnych podejrzanych samochodów, coraz bardziej się koncentrowałam, wiedząc, że moja czujność słabnie pod wpływem nudy. Sprawiało to niemal fizyczny ból, czułam się, jakby moją głowę wypełniał rój wściekle bzyczących pszczół. Bynajmniej tym niezrażona, twardo stałam przy oknie, pijąc kawę i obserwując.
Kątem oka zauważyłam staroświeckie czerwone auto zbliżające się do domu w majestatycznym, żółwim tempie. Zbyt powoli.
Był to pick-up, jakich wiele, polakierowany tak jaskrawym odcieniem czerwieni, że wyglądał jak zabawka dla dzieci. Zmrużyłam oczy, badawczo przyglądając się samochodowi, który zatrzymał się przed główną bramą, jak gdyby nigdy nic.
Rzuciłam szybkie spojrzenie Alice, która była zajęta zajadaniem ciastek i rozmową z Carlosem i Loganem. Jamesa i Kendalla nie było, pojechali na zakupy. Czarnowłosa uniosła brwi w wyrazie niezrozumienia, po czym podeszła do okna.
 - Co, do diabła? - mruknęła cicho, gdy ujrzałyśmy, jak jedna z szyb opuszcza się. Kierowcą był ogorzały facet w średnim wieku, którego oczy zakrywały ciemne okulary pilotki. Ociągając się, zapalił papierosa.  Z pick-upa wysiadło dwóch innych facetów - oboje ubrani w dżinsy i kurtki khaki, pod którymi - byłam prawie pewna - rysowały się kontury broni wetkniętej za pas.
Jeden z nich był wyraźnie wyższy, na twarzy o grubo ciosanych rysach miał kilkudniowy zarost, a w ustach wykałaczkę. Drugi, choć niższy, był wyraźnie lepiej zbudowany, wyglądał też na młodszego i nosił kowbojski kapelusz. Zmarszczyłam brwi. Nie wyglądali na ruską mafię, ale i tak poczułam irracjonalny strach. Zdrętwiałą ręką namacałam telefon w kieszeni bluzy, gotowa w każdej chwili zadzwonić na policję. Dziwni przybysze weszli na podwórko i chwilę później usłyszałam dzwonek do drzwi.
 - Otworzę. - rzuciłam pospiesznie, nim któryś z chłopców zdążył wstać. Alice wzruszyła ramionami w ich stronę, po czym podążyła za mną, zaciskając ręce w małe piąstki. W korytarzu wymieniłyśmy się spojrzeniami, po czym odetchnęłam parę razy, próbując nadać twarzy wyraz uprzejmego zaciekawienia. Drzwi zatrzęsły się od kilku zdecydowanych uderzeń. Szybko je otworzyłam.
Z tak bliska, jegomość z zarostem wydawał się być jeszcze wyższy, szybki rzut okiem wystarczył, bym przekonała się, że oboje naprawdę mieli broń. Musieli czuć się bardzo pewni siebie =. Przezwyciężyłam strach i uśmiechnęłam się uprzejmie.
- Tak? W czym mogę pomóc? - zapytałam, starając się ukryć ledwo dostrzegalne drżenie w głosie za służalczą miną.
 - Cześć, laleczko. Tak się składa, że przybyliśmy porozmawiać z niejakim Carlosem Pena Jr, a z tego co wiemy, takowy tu mieszka. - odezwał się niższy, taksując mnie lubieżnie wzrokiem. Mówiąc to, pogładził bezwiednie zarys broni pod kurtką, co skutecznie odwiodło mnie od zamiaru spławienia ich. Zamiast tego, przyjrzałam się im uważnie. Oboje byli Latynosami, facet z wykałaczką zachowywał kamienną twarz, niższy zaś uśmiechał się szeroko. W jego uśmiechu było coś niepokojącego, jakaś iskierka szaleństwa, która nadawała mu wygląd wygłodniałego wilka.
 - Uhm, oczywiście. A można wiedzieć, kim panowie są i w jakiej sprawie przychodzą?
 - Nie interesuj się, seniorita, bo... - zaczął niższy facet, lecz ten drugi mu przerwał.
 - Nazywam się Antonio Veracruz, a to mój wspólnik, Fermin. Przybyliśmy w sprawach, hm, rodzinnych, można to tak ująć.
Wymieniłam z Alice zaskoczone spojrzenia.
 - Eeee, no dobrze, to zapraszam do kuchni. - odparłam, wyraźnie zbita z tropu. Odsunęłam się, wpuszczając przybyszów do środka. Fermin, wchodząc, otaksował wzrokiem najpierw Alice, a potem jeszcze raz mnie. Zaprowadziłam ich do kuchni, obserwując, jak rozglądają się czujnie po domu.
- Dios mio, całkiem fajne mieszkanko. - odezwał się towarzysz Veracruza. Zaczynał mi powoli działać na nerwy, ale nie odczuwałam tego tak mocno przez paraliżujący strach wymieszany ze zdumieniem i ciekawością. Coś było bardzo nie tak, tylko jeszcze nie wiedziałam, co.
 - Carlos, panowie do ciebie. - powiedziałam, gdy tylko weszłam do kuchni. Latynos uniósł brwi, zobaczywszy naszych niecodziennych gości, lecz szybko się popamiętał i zastąpił zdziwioną minę grzecznym uśmiechem, zarezerwowanym dla nieznajomych.
 - Mogę zaproponować panom coś do picia? - zapytał uprzejmie. Antonio pokręcił głową, lecz Fermin, wyraźnie ożywiony, znów rozpromienił się w swoim wilczym uśmiechu. Zauważyłam, że ma co najmniej jeden złoty ząb.
 - Jak masz whisky, to tak. - odparł, po czym zaśmiał się krótko, ochryple.
 - Niestety nie, ale może koniak, wino? - Carlos nie tracił animuszu, ale był równie zbity z tropu, co ja, Alice i Logan.
 - Trunki dla ciot. Podziękuję. - uciął krótko Fermin, po czym zwrócił się do wspólnika - Dopełnij ceremonii, mistrzu, a ja dokonam rewizji lodówki. - Po tych słowach przesunął kapelusz trochę do tyłu i otworzył lodówkę, jakby był u siebie w domu. Wyjął z niej słoik korniszonów, z którym rozsiadł się na stole i zaczął zajadać. Wszyscy byliśmy za bardzo skonfundowani, aby zareagować.
 - To dość delikatna sprawa... - zaczął Veracruz, uśmiechnąwszy się przepraszająco. - Dlatego wolałbym, aby państwo wyszli i zostawili nas samych z panem Carlosem.
 - Ja niestety wolę, żeby zostali. To przyjaciele, nie mam przed nimi tajemnic. - Odpowiedź Carlosa była ostra i zdecydowana. Obrzuciłam go zaskoczonym spojrzeniem. Pierwszy raz odezwał się przy mnie w taki sposób do kogoś obcego. Antonio świdrował go przez chwilę wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
 - Tak też może być, jak sądzę. W takim razie przystąpimy do rzeczy. Ja jestem Antonio Veracruz, a mój wiecznie głodny przyjaciel, to Fermin Romero de Torres. - Facet wskazał na Fermina, który obdarzył Carlosa pojednawczym uśmiechem z ustami pełnymi korniszonów. - Jesteśmy pracownikami pańskiego ojca i przybyliśmy tu na jego polecenie.
 - Ojca? - zdziwił się Carlos. - Nie widziałem go od lat.
 - Tak było bezpieczniej. - Veracruz wzruszył ramionami. - Teraz również kwestia bezpieczeństwa zmusiła go do wznowienia kontaktu. Naszym zadaniem jest eskortowanie pana do miejsca pobytu pańskiego ojca w możliwie jak najkrótszym czasie. Musi pan wybaczyć nam brak ceregieli i pojawienie się bez zapowiedzi, ale takiego postępowania wymagał od nas szef. - wyjaśnił chłodno.
Carlos zmarszczył brwi w wyrazie skonsternowania.
 - Rozumiem, ale... dlaczego? - spytał.
 - Powiem krótko: jest pan w poważnym niebezpieczeństwie.
Zapadła grobowa cisza przerywana tylko mlaskaniem Fermina. Rzuciłam Alice przerażone spojrzenie.
Wtem, usłyszałam trzaśnięcie drzwi frontowych. Do kuchni weszli James i Kendall z torbami zakupów, które położyli na podłodze.
 - Eee, dzień dobry. - przywitali się. Fermin ich zignorował, a Antonio odpowiedział krótkim skinieniem głowy.
 - James, Kendall, to są pracownicy mojego ojca, panowie Veracruz i Romero de Torres. Mówią, że mam przyjechać do mojego ojca i że grozi mi niebezpieczeństwo. Panie Veracruz, proszę kontynuować, to również są przyjaciele. O co chodzi?
Przybysz, zanim się odezwał, obserwował przez chwilę Kendalla i Jamesa, jakby sprawdzając, czy są godni zaufania.
 - Nie o co, a raczej o kogo. O Jurija Karkarova, w niektórych kręgach znanego jako Maszyna. - Alice gwałtownie zachłysnęła się powietrzem, Antonio obdarzył ją obojętnym spojrzeniem i podjął przerwany wątek. - Karkarov jest, można tak powiedzieć, konkurencją pańskiego ojca. Od dość dawna walczą o wpływy na terenie Stanów Zjednoczonych.
 - Czasami dosłownie walczą. - wtrącił Fermin, po czym zaniósł się swoim szekliwym, ochrypłym śmiechem, jakby wymyślił znakomity dowcip.
 - Jakiego rodzaju wpływy? - spytał Carlos szorstko, zignorowawszy go. Atmosfera jeszcze bardziej stężała, gdy Antonio odpowiedział posępnie.
 - Handlowe, że tak to ujmę. Niekoniecznie zgodne z prawem.
 - A w zasadzie nigdy. - dopowiedział Fermin z chichotem. Widać było, że świetnie się bawił. Spojrzałam na Carlosa. W wyrazie jego poważnej, skupionej twarzy nie zaszła żadna zmiana, może tylko minimalnie zaszkliły mu się oczy.
 - W sumie tak podejrzewałem. Co z tym Karkarovem?
 - Widocznie wpadł na pomysł, żeby pozbyć się konkurencji raz na zawsze. Nie mógł nic zrobić szefowi, gdy ten siedzi sobie w Meksyku, więc zmienił cel. Celem jest pan. - wyjaśnił Antonio, wypychając kciukami kieszenie dżinsów. - Doszły nas słuchy, że w mieście pojawiło się więcej ludzi Karkarova, mieliśmy też kilka niepotwierdzonych informacji, że on sam był tu widziany. Postanowiliśmy zareagować, gdy tylko pojawił się pierwszy sygnał.
 - Jaki sygnał, jakie słuchy? Mój ojciec ponoć jest w Meksyku, tak? - zainteresował się Carlos. - Skąd mam wiedzieć, że nie robicie sobie ze mnie jaj?
 - Zastanów się trochę, muchacho. Cały czas byłeś obserwowany przez ludzi szefa. To, że nie widzieliście się od lat, nie czyni was obcymi ludźmi. - odparł Fermin, przewróciwszy oczami. Śliskimi od octu palcami wyłowił ostatniego ogórka ze słoika i wchłonął go z głośnym siorbnięciem.
 - To pański ojciec, kocha pana. - powiedział Antonio. Po raz pierwszy jego twarz nabrała łagodnego wyrazu. Przez chwilę wydawał się nawet przystojny. - Nie chciałby mieszać pana w swoje sprawy. Teraz nie ma innego wyjścia. Musi pan do niego jechać.
 - A co, jeśli wam nie wierzę? Co, jeśli uważam, że ten cały Jurij Maszyna po prostu nie istnieje? - twarz Carlito wykrzywił dziwny grymas. Przeszedł mnie dreszcz. W  tym momencie był zupełnie inny od wiecznie uśmiechniętego Carlosa - optymisty, którego poznałam.
 - To musisz być strasznym debilem, amigo. Nie mów, że nie miałeś przez kilka ostatnich dni wrażenia, jakby ktoś ci obserwował. A może nie zwracałeś uwagi na zacieśniający się wokół ciebie krąg zbirów? Fermin zeskoczył ze stołu i spojrzał na niego z pogardą.
Nastała głucha, pełna grozy cisza. Wszyscy wpatrywali się wyczekująco w Carlosa.
 - No dobrze. - westchnął ten. - Poddaję się. Nawet jeśli to wszystko farsa, nie zaszkodzi, bym wreszcie spotkał się  moim ojcem. Jest jeszcze jedna sprawa, panie Veracruz.
 - Słucham. - odezwał się Antonio.
 - Moi przyjaciele. - Carlito zatoczył ramieniem dookoła pomieszczenia. - Nie mogę ich zostawić.
 - Rozumiem. - odparł Veracruz. - Ale nie może pan też wziąć ich wszystkich. Podróż może okazać się równie niebezpieczna, co pozostanie tutaj. Proszę mi powiedzieć. - tu zwrócił się do nas - czy ktoś z państwa potrafi posługiwać się bronią?
 - Ja. - odparł krótko James. Posłałam mu rozpaczliwe, tęskne spojrzenie.
 - Możemy wziąć ze sobą tego pana - Antonio skinął głową w stronę Maslowa - i jeszcze kogoś. Reszta zmuszona będzie zostać, przynajmniej na razie. Fermin z nimi zostanie dla ochrony. Niech pan posłucha - położył Carlosowi rękę na ramieniu - to nadzwyczajna sytuacja, która wymaga nadzwyczajnego pośpiechu. Jutro o świcie zabieramy pana i dwóch pańskich przyjaciół do San Diego, gdzie będzie czekał prywatny samolot do Acapulco. Do tego momentu, ma pan czas na spakowanie się, załatwienie formalności i decyzję, kogo chce pan ze sobą zabrać. Karkarov już wie, kim pan jest i gdzie pan mieszka, ma pana jak na patelni, więc proszę nic nie próbować. My teraz odejdziemy i nie zobaczy nas pan do świtu. Do tego czasu, niech Bóg ma pana w opiece. Proszę się naradzić, a tymczasem, my znajdziemy drogę do wyjścia. - skinął nam głową i odszedł, a Fermin Romero de Torres za nim, bez pożegnania. Usłyszeliśmy tylko, jak mówi do Antonia:
 - Słowo daję, companiero, to śmieszne, że ta pierdoła naprawdę jest synem szefa.
Następnie tylko trzaśnięcie drzwi, kroki na schodkach, przytłumione słowa, warkot silnika, świergot jakiegoś ptaka.
Każdy dźwięk był sztyletem wymierzonym w ciszę.
___________________________________________
Jezu nareszcie, myślałam, że nigdy nie skończę.
Mam nadzieję, że się podobało c:.

piątek, 8 sierpnia 2014

Rozdział 26

Halo halo witam, odbiór.
Dziś przedstawiam Wam dwudziesty szósty rozdział. Zapraszam do czytania c:
__________________________________

Kiedy przybyłam do domu chłopców, było już po dziesiątej rano. Drzwi otworzył mi Kendall.
 - Cześć Lorrie! - przywitał mnie z pogodnym uśmiechem, tym samym, którym uraczył mnie pierwszego wieczoru, gdy się spotkaliśmy, z dołeczkami i uroczymi zmarszczkami wokół oczu, tym samym, który uwieczniłam na jego portrecie, narysowanym przeze mnie pierwszego poranka, który razem spędziliśmy. Od tego czasu minęły może trzy tygodnie, może więcej, ale mi, czas te wydawał się długi, niczym wieczność. Z jasnością, której dotąd nie doświadczyłam, zdałam sobie sprawę z ogromnego przywiązania, jakim zdążyłam obdarzyć cały zespół. Ogarnęło mnie bliżej nieokreślone wzruszenie. Czułam się, jakbym po długim czasie błąkania się po bezdrożach, nareszcie wróciła do domu.
 - Witaj, Kenny. - odparłam, rozpromieniona, przytulając go. Podążając za nim, poszłam do kuchni, gdzie siedziała Alice. Przywitałam się z nią serdecznie, po czym przekazałam jej ubrania, więc czarnowłosa bez zbędnych ceregieli poszła wziąć prysznic i się przebrać.
 Kendall zrobił herbatę i usiadł obok mnie przy stole przykrytym tym cudownym, włoskim obrusem, który przykuł moją uwagę poprzedniego wieczoru.
 - Gdzie reszta chłopaków? - zapytałam.
 - Logana jeszcze nie ma, James bierze prysznic, a Carlos pojechał do supermarketu po zakupy. - odparł blondyn obserwując parę unoszącą się nad kubkiem ozdobionym wizerunkiem rysunkowego Spidermana. Skinęłam głową w milczeniu.
Dzień zapowiadał się niezwykle upalny.
 - Cześć, Lourette. - usłyszałam głos. To James przyszedł właśnie do kuchni. Poczułam zapach jego żelu pod prysznic. Miał mokre włosy i wyglądał cudownie. Zatęskniłam nagle za dotykiem jego ust.
 - Hej. - odparłam i wstałam, by go przytulić. Puściłam go po chwili, krótkiej jak uderzenie serca, oparłszy się pokusie, by zostać tak i już nigdy go nie puścić. Zabawne, jak fakt, że James jest tak niewyobrażalnie przystojny, zmienia wszystko. Tak łatwo było o tym po prostu zapomnieć, myśleć o nim tylko jako Jamesie - przyjacielu, by potem ujrzeć go i zmienić kąt widzenia, tak, by rozpływać się w zachwycie nad niezaprzeczalną boskością jego rysów. Uśmiechnęłam się do niego, uśmiechem przepełnionym ufnością i szczęściem, podczas gdy moje oczy pożerały iskierki tańczące w jego migdałowych tęczówkach i czarnych źrenicach bez dna. Świat na chwilę przestał istnieć. Tylko na sekundkę, bo Maslow minął mnie, by zrobić sobie herbatę, muskając mnie przelotnie rozbawionym spojrzeniem, a wtedy wszystko wróciło na swoje miejsce.
W tle słyszałam szum płynącej wody, Alice właśnie się kąpała.
Wróciłam na swoje miejsce, do herbaty, którą zrobił mi Kendall. Blondyn po chwili dopił swoją i wstał, by odnieść kubek. Po drodze zamienił parę słów z Jamesem i wyszedł, wyjaśniając, że musi podlać trawnik. Zostałam z nim sam na sam.

 - Przepraszam, że tak głupio się wczoraj zachowałam. Mogłam spędzić z wami więcej czasu, a tak wyleciałam, jakby się paliło. - powiedziałam, czując potrzebę, by go przeprosić. James westchnął.
 - Nic się nie stało. Na początku byłem trochę zdenerwowany, bo miałem wrażenie, że jedziesz do domu tylko po to, żeby się zjarać, ale wiem, że musiałaś zrobić też inne rzeczy, więc szybko mi przeszło. Nie ma powodu do przeprosin, sam się sobie dziwię, że tak zareagowałem. - odparł spokojnie, po czym usiadł obok ze swoim kubkiem herbaty.
 - Ech, bo to naprawdę było nie w porządku, miałeś prawo się obrazić. - stwierdziłam.
 - Trudno, było minęło. Ja nie mam do ciebie żalu, a ty też nie czuj się winna. - powiedział, po czym uśmiechnął się, najpiękniejszym z jego uśmiechów.
 - W takim razie dziękuję, ulżyło mi. - odparłam, odwzajemniając uśmiech.
 Po pięciu minutach, które spędziliśmy na rozmowie o pierdołach, zjawił się Carlos, wyraźnie czymś zaaferowany. Położył zakupy na stole, po czym stanął w rogu, oparty o blat i zatopił się w rozmyślaniach, nawet się nie przywitawszy. Spojrzał za okno, skonsternowany i zmarszczył brwi.
 - Cześć, Carlito, coś się stało? - zapytałam.
 - Och, cześć Lorrie. - Carlos wyraźnie się rozpogodził. - Nie, nic, tylko miałem takie dziwne wrażenie.
James pytająco uniósł brew.
 - Co jest, stary?
 - Przez całą drogę do i z supermarketu jechało za mną jakieś auto... które teraz zaparkowało naprzeciwko. Spójrzcie. - wskazał palcem za okno. Wraz z Jamesem podeszliśmy i popatrzyliśmy w tamtą stronę. Rzeczywiście stał tam srebrny samochód, nie rozpoznałam marki. Miał przyciemniane szyby i kompletnie niczym się nie wyróżniał.
 - Jesteś pewien? - zapytałam.
 - Na sto procent.
 - Carl, może to jacyś paparazzi? - zamyślił się James. - Albo fani? To nie pierwszy raz, kiedy ktoś tu parkuje i wpatruje się w nasz dom. A może ktoś przyjechał do Jacksonów z naprzeciwka? -
Carlos powoli pokręcił głową.
 - Zanim wszedłem do kuchni, chwilę postałem przy drzwiach i obserwowałem ich przez wizjer. Nikt nie wysiadł, więc wykluczone, żeby przyjechali do Jacksonów. Poza tym, oni przecież pojechali do Arizony.
Coś drgnęło mi w głowie. Myśl o porannej rozmowie z Alice. Ruscy. Ci, którzy pytali ją o Carlosa. A co, jeśli to oni? Jeżeli oni, to czego chcą? Zmroziło mnie i dobry humor zniknął bez śladu. Zmroziło mnie i dobry humor zniknął bez śladu. Zasępiłam się.
Wtem, jakby nigdy nic, samochód ruszył. Było to śmiesznie wręcz nielogiczne, ale mi nie było do śmiechu. Ktokolwiek tu był, na pewno wróci.
Wtem, Alice wróciła do kuchni. Rzuciłam jej zaniepokojone spojrzenie, po czym szybko o niej podeszłam i na powrót wyprowadziłam ją z pomieszczenia. Nie mogłyśmy wyjść do ogródka, bo tam kręcił się Kendall, więc po krótkim zastanowieniu, wepchnęłam ją do toalety i zamknęłam za nami drzwi.
 - Alice, jest źle. - powiedziałam. Czarnowłosa mierzyła mnie przez chwilę poważnym spojrzeniem. - Carlos jest przekonany, że ktoś go śledził. Widziałam to auto na własne oczy. Podejrzewam, że to ruscy.
 - Myślisz? - Alice w skupieniu zmarszczyła brwi. - To byłoby prawdopodobne. - przyznała w końcu.
Wkurwiłam się. Naprawdę się wkurwiłam.
 - Przyszło ci może do głowy, że oni są niebezpieczni? Pomyślałaś o tym, że najprawdopodobniej zwaliłaś na głowę Carlosa masę problemów? - Alice jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, obserwując mnie badawczo w milczeniu, podczas gdy ja coraz bardziej dawałam się ponieść wściekłości. - Przez twoją głupotę będą teraz kłopoty. I to wielkie. Jak mogłaś do tego dopuścić? Miałam cię za przyjaciółkę, za osobę ostrożną, rozsądną, a teraz? Teraz nie wiem, co o tobie myśleć. To może być fatalne w skutkach, Alice, jeśli okaże się, że to jednak byli ci ruscy! - Czarnowłosa cierpliwie czekała, aż wyczerpię słowa wściekłości, obserwując mnie w dalszym ciągu spod przymrużonych powiek. Gdy umilkłam na chwilę, by złapać oddech, Alice wykorzystała okazję, by się odezwać.
 - Dobra, przede wszystkim, przestań panikować i się denerwować, bo to ostatnie, co teraz może pomóc. Proponuję poczekać, jak się rozwinie sytuacja. Jeśli to naprawdę jest mafia, następny ruch wykonają raczej wcześniej, niż później, a jeśli nic podejrzanego nie zdarzy się w najbliższym czasie, to będzie oznaczać fałszywy alarm. W przeciwnym razie, dzwonimy na policję. Zgoda?
Przez chwilę gromiłam ją wzrokiem, ale potem stwierdziłam, że to nie działa. Westchnęłam, by uspokoić się z resztek wściekłości i kiwnęłam głową.
 - Dobra. - mruknęłam, po czym wyszłam z łazienki. Alice bez słowa podążyła za mną.
Martwiłam się. Tak bardzo się bałam, lecz zdusiłam w sobie ten strach i dziarskim krokiem weszłam do kuchni, przylepiając do twarzy głupawy uśmiech. Instynkt mi mówił, że właśnie rozpoczyna się coś wielkiego. I kto wie, czy nie decydującego o całym późniejszym życiu nie tylko Big Time Rush, ale także moim i Alice, i, niewykluczone, również wielu innych.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
______________________________________________

Koniec c:
Następny rozdział będzie za kilka dni c:
Tymczasem dodaję moją super słitkę z Gałą c:
best Gała ever xD


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 25

Patrzcie, jaka ja się rakieta zrobiłam, normalnie szok.
Jestem nieszczęśliwa, on mnie nie chce. Nie ogarniam ani życia, ani bloga, ani cierpienia. I po co się zakochałam?
Możemy się całować, możemy się przytulać, dziękować sobie za każdy dzień, składać pocałunki na kostkach naszych palców, możemy uprawiać cudowny seks, ale to tylko gra, kochanie. Jeżeli się zakochasz, przegrasz.
Ja przegrałam.
Eh, życie. W każdym razie, startuję na nowo z blogiem. Cieszycie się? c:
_____________________________________________

    Leżałam w sypialni na podłodze, obserwując pierwsze promienie słońca igrające w szklance wody stojącej na nocnej szafce.
Uznałam. że moja "ciąża" była tylko urojeniem spowodowanym przez okoliczności i palenie tego gówna od Alice. Ukryłam twarz w dłoniach.
 - Nigdy więcej nie dotknę dopów. Nigdy. - powiedziałam do siebie przez palce. Czułam tępy ból głowy i zatok, tak podobny do kaca, a jednak zupełnie inny. Byłam wycieńczona.
   Gdy tylko wróciłam z ogródka, położyłam się w sypialni na dywanie, a w godzinę później faza minęła pozostawiając po sobie przygnębienie i niedowierzanie. Byłam makabrycznie zmęczona, a jednak nie mogłam zasnąć. Wróciły do mnie myśli o Jamesie, telefon zaś, w dalszym ciągu milczał. Wiedziałam, że chłopcy poszli z Alice do dyskoteki. Do tej pory powinni już wrócić, teraz pewnie odsypiali. Żałowałam, że nie poszłam z nimi. Plułam sobie w brodę za to gówniane przyciąganie do narkotyków. Ganiłam ciągle Keitha za takie zachowanie: czasem, dobra faza była dla niego ważniejsza, niż praca, przyjaciele, czy nawet ja. Tymczasem, sama przyswoiłam sobie te przyzwyczajenia.  Czuła, pogardę dla samej siebie. I wstyd za tę schizę z ciążą. Nie byłabym w stanie nikomu się do tego przyznać. Jak by to zabrzmiało?
"Staary, było za grubo! Myślałam, że jestem w ciąży, a jak dostałam okresu, stwierdziłam że poroniłam i pochowałam jeden ze skrzepów w ogródku, w przekonaniu, że to mój nienarodzony syn." To nie ma sensu. Narkotyki są niebezpieczne, niszczą mózg.
 - Uch, co ja sobie myślałam? - jęknęłam na głos. Byłam pewna, że fiksuję.
"Dobra", pomyślałam. "Czas się ogarnąć i skończyć zabawę w życie."
Zrozumiałam, że nie mogę więcej zachowywać się tak, jakby nic nie było na serio. Ciało ludzkie jest bardzo kruche, a mózg jest najdelikatniejszym z narządów.
Nie mogłam dopuścić do tego, żebym zwariowała - chłopaki mogli żyć bez trawki - więc ja też mogę. Poza tym, pozostaje też alkohol - on jest chociaż legalny.
   Westchnęłam przeciągle. Dzisiejsza noc była strasznie gorąca. Ubrania kleiły mi się do skóry spowitej delikatną mgiełką potu. Z mieszaniną zaskoczenia i lekkiego obrzydzenia stwierdziłam, że mam na sobie te same ubrania, które wybrałam na koncert Keitha. Jedwabna koszula była pomięta, a spódnica wrzynała mi się w biodra. Nie chciałam patrzeć w lustro, wiedziałam już, że moja twarz z resztkami rozmazanego wieczorowego makijażu nie stanowi przyjemnego widoku. Nie mogłam pozwolić na to, by znów chodzić po domu nie wykąpana, w brudnych, śmierdzących ubraniach, tak jak przez kilka dni poprzedzających koncert. Musiałam wziąć się za siebie.
Na boga, mieszkam w Los Angeles, mam całe życie do przeżycia, tak wiele do osiągnięcia, a ja marnuję czas narkotykami i udaję Johna Frusciante za czasów "Stuff" Johnny'ego Deppa. To nie tak miało być. Brakowało mi tylko zasyfionego mieszkania wyglądającego jak połączenie wysypiska śmieci z burdelem. Nic dziwnego, że James do tej pory nie zadzwonił. Zachowałam się jak idiotka.
   Starałam się uciszyć pogardliwe myśli. Było już po piątej rano, wstawał nowy dzień. Miałam rozpocząć nowy rozdział. Przygoda z dopami czegoś mnie nauczyła, nie pozostało mi nic innego, tylko żyć dalej.
   Z przeciągłym westchnięciem i mocnym postanowieniem zmiany, zaczęłam od wstania z podłogi i zrobienia porządku, najpierw w sypialni, potem w salonie i w kuchni. Gdy odkurzyłam meble i podłogi, pozmywałam piętrzące się w zlewie naczynia i wyniosłam do piwnicy bongo, które wcześniej zawsze znajdowało się w mojej sypialni i pootwierałam okna, aby pozbyć się wilgotnego zaduchu panującego w wnętrzu domu. Było po szóstej.
Zabrałam z szafki podkoszulek i dżinsowe spodenki, po czym wzięłam prysznic, po którym się ubrałam i zrobiłam sobie zieloną herbatę z pigwą. Rozsiadłam się z nią w salonie, biorąc do ręki "Upadek gigantów". Do końca książki zostało mi zaledwie sześćdziesiąt stron, toteż uporałam się z tym w jakąś godzinę. O wpół do ósmej, zatelefonowałam wreszcie do mojego manszarda, co odkładałam wciąż na później. Luke siedział w Nowym Jorku. Powiadomiłam go o nowym obrazie i skończonym autoportrecie, a także zapewniłam, iż w tym tygodniu namaluję coś jeszcze. Luke był zadowolony z mojego telefonu, gdy z dawno się nie odzywałam. Obiecał, że w przyszłym tygodniu wyśle kogoś po obrazy, a na dochody nie będę musiała długo czekać/
 - Wszyscy nabywcy za tobą tęsknią, zdążyli cię pokochać, wiesz, mała. - powiedział. Po zakończeniu rozmowy w kwestii zawodowej, upłynęło nam dziesięć minut na towarzyskich pogaduszkach. Poczułam szarpnięcie głodu, więc pomyślałam o jakimś śniadaniu. Szybko pożegnałam się z Lukiem, po czym poszłam do kuchni, gdzie usmażyłam sobie jajecznicę.
  Telefon dalej uparcie milczał. Przypomniało mi się, jak leżałam na panelach w Point Place, zamroczona winem i przytulona do aparatu telefonicznego, bez końca czekając na to, aż zadzwoni Keith. Ze zgrozą pojęłam, że zmierzam nieubłaganie do powtórzenia tego, więc wymierzyłam sobie mentalny policzek.
"Lorrie, otrzeźwiej. Nie zadzwonił, bo na to nie zasłużyłaś. Nawet nie obiecał, że to zrobi, więc zajmij się sobą i przestań do cholery wyczekiwać."
  Po skończonym posiłku, pozmywałam. A potem zadzwonił telefon.
Zanim odebrałam, zerknęłam na wyświetlacz. To była Alice.
 - Cześć, jak się czujesz? - spytałam, czując mieszaninę ulgi i rozczarowania.
 - Nie najgorzej. I co, spaliłaś ten szit?
 - Taak, ale nigdy więcej tego nie tknę. - byłam na nią zła. Alice jest młodsza ode mnie, a w palenie bardziej się wciągnęła, niż mogłam to sobie wyobrazić. Dotarło do mnie, że to ona najczęściej coś mi przynosiła. Tak, była amazonką, lubiła eksperymentować, ale teraz zrozumiałam, jak bardzo było to niebezpieczne. Alice była światłem, a narkotyki sprawiały, że jej blask przygasał. Przez nie, stawała się coraz bardziej mi obca. Gdy znikała z mojego życia, nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Gdy wracała, za każdym razem kawałek dobrze znanej mi Alice znikał bez śladu. Zmieniało ją palenie, ogarnianie, cały czas była w misji. Zatrzymywała się coraz rzadziej, a coraz częściej była albo na głodzie, albo na fazie. Uderzyło mnie to z niebywałą siłą. Trudno było mi uwierzyć w to, że do tej pory tego nie zauważałam, a ściślej mówiąc, przymykałam na to oko.
 - A co, zła faza? - spytała czarnowłosa po drugiej stronie linii, co wyrwało mnie z rozmyślań.
 - Śmiem twierdzić, że najgorsza dotychczas. Postanowiłam przystopować. - odparłam sucho. Zła faza. Idealne określenie według Alice. Typowa ona: brzmiała, jakby nic nie rozumiała, ale wiedziałam, że wyczytała z tego dużo więcej. A przynajmniej miałam nadzieję, że zostało w niej tyle starej Alice, że tak się stało. - Powiedz lepiej, jak było na dyskotece. - zmieniłam temat.
 - Poszliśmy do jednego z tych małych, zakurzonych klubów, w których nic nie jest takie, jak się wydaje. Hazard, hajs, używki, wiesz, o co mi chodzi. - Cała się zjeżyłam. Dobrze wiedziałam o co jej chodzi.
 - Alice, nie spodziewałam się tego po tobie. Wiesz, że to niebezpieczne. Chłopaki nie należą do tego świata, Mogło się to źle skończyć. - starałam się uspokoić, ale w moim głosie narastała nuta rozgoryczenia. - Nie poznaję cię, Alice.
 - Spokojnie, Lorrie. - odparła ta stanowczo. - Może i mnie nie poznajesz, ale nie musisz, bo przecież mnie znasz. Nie odstąpiłam chłopaków nawet na krok, dopóki nie wyszli z klubu, by zamówić taksówkę na czas. Nie pozwoliłabym, żeby coś im się stało. Poza tym zanim weszliśmy, kazałam im uważać i z grubsza nakreśliłam im sytuację. Nic się nie stało. I na mojej zmianie nie mogło się stać. -
Odetchnęłam z ulgą. Najwyraźniej zostało w niej całkiem sporo ze starej Alice, a ja pod wpływem wczorajszej nocy wkręcałam sobie chore schizy.
 - To dobrze, kochanie, przepraszam. Wiesz przecież, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby co wam się stało. Ale powiedz mi po kiego grzyba zaciągnęła chłopaków właśnie tam? - spytałam.
 - Uch Lorrie, przecież pewnie już się domyślasz. Już wcześniej chciałam wybrać się tam sama, ale stwierdziłam, że wezmę chłopaków, żeby poczuli się trochę jak w filmie. Znajomy podrzucił mi ten lokal. Niedawno go otworzyli. - Fala gniewu znów mnie zalała, lecz tym razem było mi trudniej utrzymać pozory.
 - Chodziło o jaki towar, prawda - pytanie było krótkie i szorstkie, brzmiało jak warknięcie. Niemalże widziałam, jak Alice robi minę winowajcy.
 - Masz mnie, Sherlocku. Nowość, nie wyszło jeszcze do ogólnego rynku, można to dostać jak na razie, tylko u tych ruskich. Podejrzewam, że to jakiś skun, albo nowy, modyfikowany genetycznie rodzaj zioła. Nazwali to Red October, ku chwale tradycji, Staliniści jebani. Drogie, jakby było ze złota, ale kupić, kupiłam, jednakże jeszcze nie próbowałam. Zostawiam to sobie na gorsze czasy, bo coś mi mówi, że lokalniacy nie pozwolą im zbyt długo zbijać na tym kokosów. Sad but true.
 - Kurwa, mówiłaś, że nie zostawiłaś chłopaków. To co, kupowałaś to przy nich? Jak dla mnie, to powinnaś sobie kupić nowy mózg, bo ten masz kompletnie ujarany. - Byłam cholernie zirytowana. Jak mogłam przyjaźnić się z nią przez tyle czasu i nigdy nie zauważyć, jaką jest idiotką?
- Nic o tym nie wiedzieli. Wyszli na zewnątrz, zamówili taksówkę. Ja szybko załatwiłam, co trzeba i wyszłam.
 - Co im powiedziałaś?
 - Że byłam w kibelku.
 - Uch, to dobrze. Ale obiecaj mi, że więcej ich tak nie narazisz. To jest prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. My mieliśmy dużo szczęścia, ale szala może się odwrócić. - powiedziałam. Rozdrażnienie zrzuciłam na karb bezsennej nocy i kaca, czując się jednocześnie trochę winna za naskoczenie na Alice.
 - Wiem. - Czarnowłosa nagle spoważniała. - Słowo harcerza, że więcej ich tam nie zabiorę, ani w żadne podobne miejsce. Byłam ostrożna, ale gdy dawali mi ten cały Red October, coś mnie zastanowiło.
Wielka gula podjechała mi do gardła.
 - Mów. - powiedziałam zdławionym głosem.
 - Od razu napomknę, że nie ma się czym martwić ale wiesz, muszę ci to powiedzieć, żebyś też uważała. Rusek zapytał mnie o Carlosa. Widzieli że z nim przyszłam i zapytał się, co to za Latynos, czy coś takiego. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka i zaczęłam się zastanawiać o chuj chodzi. Najbardziej możliwe wytłumaczenie to takie, że coś im się popierdzieliło, ale sama wiesz, że takim bandziorom rzadko kiedy coś się pierdzieli. Chociaż, to byli ruscy. A ruscy są dziwni. Odparłam, że to tylko przyjaciel, Carlos, i że nie jest gliną w tajniaku, jeśli o to chodzi. Roześmiali się, ale tylko ustami, ich oczy pozostały zimne. W pokoju na zapleczu siedziało ich trzech. Wszystko od tamtego momentu stało się już takie naciągane. Oni obserwowali mnie czujnie, ja ich również. - przerwała, jakby dając sobie czas do namysłu. - W każdym razie, około trzeciej byliśmy już w domu. Chłopcy położyli się spać mi też zaproponowali nocleg, więc się zgodziłam, ale nie spałam, siedziałam w kuchni, obalając kawę za kawą i analizowałam sytuację. Doszłam do tych wniosków, które już znasz: coś musiało im się pojebać. Carlos nie może mieć z nimi nic wspólnego. - westchnęła - A ty, co o tym sądzisz?
 W gruncie rzeczy nie wiedziałam, co sądzę. Cała sprawa wydawała się być co najmniej alarmująca. Stanął mi przed oczami obraz Carlosa: pogodny, miły chłopak z poczuciem humoru i pełen energii. Niewinny w każdym calu. Zupełnie nie mogłam go przypasować do rosyjskich dilerów. Gdybym nie była tak spięta, parsknęłabym śmiechem.
 - Masz rację, Alice. To, że Carlito rzeczywiście ma z nimi coś wspólnego, jest bardzo mało prawdopodobne, powiem więcej, niemożliwe. Widocznie ruskom padło na mózg, ale to wiemy nie od dziś. Niemniej jednak, nic nie dzieje się bez przyczyny, dlatego bądź rozsądna, Alice. Wiem, że zawsze uważasz, ale ty też przystopuj z tym wszystkim i ze szlajaniem się po takich miejscach.
 - To też przemyślałam i doszłam do tego samego wniosku. - zgodziła się Alice - Ruska mafia to nie jest coś, z czym nawet głupio, że to kupiłam od nich: kolejny powód, dla którego nie chcę palić tego skuna. - Westchnęłam. Prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. Można było temu zapobiec. Można było. Miałam nadzieję, że nic niedobrego z tego nie wyniknie. Alice jest względnie rozsądną osobą. Jeśli robiła coś ryzykownego, to zawsze z najwyższą ostrożnością, co bynajmniej nie psuło jej całej zabawy. Tylko, że teraz, to nie była zabawa.
 - No dobrze, mała. Pamiętaj: stała czujność. A powiedz mi jeszcze, czy był już Logan, gdy wróciliście? - po raz drugi w tej rozmowie zmieniłam temat.
 - Nie, co więcej, nadal go nie ma. Najwyraźniej został na noc u Erin, no ale w sumie dość późno do niej pojechał. Ja bym się nie martwiła, pewnie do południa wróci. - zaśmiała się. Znajomy odgłos chichotu Alice, sprawił, że również się rozluźniłam, więc pozwoliłam sobie na żart.
 - No, na pewno nie zabrała go jakaś ruska mafia. - zachichotałam.
 - Tyy, ale grubo, nawet nie żartuj. - odparła Alice. - Słuchaj, jeszcze jedno. - spoważniała nagle. - Jak wracaliśmy, James chciał do ciebie zadzwonić, ale było grubo po drugiej, więc go opierdzieliłam i powiedziałam, żeby zrobił to rano.
 Uśmiechnęłam się i ogarnęło mnie przyjemne uczucie ulgi. Znów ofuknęłam siebie w duchu za to wyczekiwanie i przesadne zamartwianie się.
 - Niepotrzebnie, bo i tak nie spałam. - odparłam pogodnie.
 - Niemniej, byłoby to wysoce nie na miejscu. Kto normalny wydzwania do ludzi po nocach?
 - My. - powiedziałam, pijąc do czasów, gdy obie chodziłyśmy do liceum muzyczno-plastycznego, często, gdy obie byłyśmy zbyt nastukane, by zasnąć, wymykałyśmy się z domu, by poszwendać się po nocnym mieście i podziwiać świt, a gdy nie mogłyśmy wyjść, lub było zbyt zimno, dzwoniłyśmy do siebie i rozmowy przeciągały się aż do rana.
 - Ach, stare, dobre czasy. - westchnęła Alice. - Pamiętaj jednak, że my nie jesteśmy normalne.
 - Fakt. - odparłam krótko. - Dobrze, mój nadworny narkomistrzu. Nie ruszaj się od chłopaków, ro jeszcze ogarnę trochę siebie i dom, wezmę ci jakieś świeże ubrania i przyjadę. Uprzedź chłopaków, żeby się powoli budzili.
 - W porządku, chociaż to nie będzie potrzebne, bo chyba słyszę Kendalla. Czekam na ciebie, pa, blondi.
 - Dobra, trzymajcie się, do zobaczenia.
Pip, pip, pip, Alice się rozłączyła.
  Wstałam z krzesła, na którym usiadłam w czasie rozmowy, po czym skierowałam się do sypialni. Na biały podkoszulek narzuciłam zwiewną, przezroczystą koszulę w tropikalne kwiaty, nałożyłam makijaż przy toaletce, a potem zrobiłam porządek w szufladzie z biżuterią, skąd wyciągnęłam pierścionek ze znacznej wielkości turkusem. Do torby spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy, oraz ulubioną, fioletową sukienkę Alice, a także komplet czystej bielizny dla niej. Cały czas myślałam o Jamesie i układałam słowa przeprosin. Byłam uśmiechnięta. Po czarnych chwilach, wszystko wydawało się wracać do normy. Starałam się cieszyć każdym momentem, bo wiedziałam, że zwykle taki stan nie trwa długo.
____________________________________________
Uff, udało się. Bardzo się starałam, chcąc wynagrodzić Wam długą nieobecność. W przeciągu tygodnia postaram się dodać nowy rozdział, ale chyba nie będzie już tak długi c:
Mam nadzieję, że się podobało, czekam na komentarze.

sobota, 24 maja 2014

Rozdział 24

Wszystko wymknęło się spod kontroli. Moje całe życie, moja zabawa, oszukiwanie serca, nosa i płuc. Oszukiwanie żołądka. Na wadze 10 kg mniej. A potem nagły skok. Mimo, że pieniędzy nie brakuje, nic za nie nie można zdobyć. Miasto jest zupełnie puste. Frustracja i strach. I znowu tycie. Waga pokazuje znów tyle, co wcześniej. Najpierw płacz, potem dzika radość.
Już więcej nie będę, przepraszam.

Zanim zaczniecie czytać, wiedzcie, że Was kocham.
I że jestem szczęśliwa, że czytacie to, i jeszcze się Wam podoba.
Mój umysł jest chory, ale zdrowieje, kiedy widzi, jak bardzo się przyzwyczailiście do tego opowiadania...
To tylko jeden tekst z bardzo wielu, ale Wy jednak coś w nim widzicie (mimo prozy z betonu, grafomańskiej namiastki poetycznych epitetów, i obłąkańczego śpiewu tej wieczności, która tkwi w moim sercu i chce się za wszelką cenę wydostać).
Zanim zaczniecie, włączcie proszę tę piosenkę.
I czytajcie. I bawcie się dobrze.
I komentujcie.

A ja się zakochałam, wiecie?
Tylko, że nie mam szans na tę osobę.
No trudno.
_________________________________
*Oczami Erin*
Niebo ciemniało. Nikłe promienie światła igrały w kryształkach zawieszonych u sufitu, tworząc na ścianach roje kolorowych plamek, migoczące w bezgłośnym tańcu. Przejrzałam się w jednym z paru niewielkich lusterek przyklejonych do ściany. Wyglądałam okropnie. Bez makijażu, poobgryzane usta, sine cienie pod oczami, rozczochrane włosy. Starałam się z całych sił nie myśleć o Loganie. Gdy tylko potykałam się o jego imię, o cień jego uśmiechu, błysk orzechowych oczu, moje serce zaczynało wyć jak zraniony wilk. Zadzwoniłam raz do Lourette, chcąc porozmawiać z kimś, kto mógłby mnie zrozumieć, ale telefon odebrała jakaś inna dziewczyna. Przedstawiła się jako Alice, jej przyjaciółka, i pokrótce wyjaśniła, że Lourette znajduje się w stanie, który można było łatwo przyrównać do mojego. Postanowiłam zatem nie przeszkadzać jej więcej. Od tej decyzji minęły dwa dni. Dwa nieznośnie długie dni, wypełnione krzykiem każdej osobnej komórki mojego ciała. Komórki domagającej się miłości. Miłości nie zaznanej od dwóch lat, kiedy zakończył się mój związek z Tylerem. On wiedział, co czuję do Logana. Nie mogłam go winić za to, co się stało. Pozostało mi granie w serialu, jogging, duchy przodków, światło, muzyka.
Ale wszystko płowiało, gdy pojawiał się on.
A pojawiał się, kurczę, bardzo często. Do niedawna.
Nie widziałam Logana od paru dobrych dni. Nie kontaktowaliśmy się, jakbyśmy zawarli jakiś niepisany pakt. Podeszłam do telewizora, po czym powciskałam parę przycisków na pilocie, a gdy wyświetlił się interfejs DVD, nacisnęłam PLAY. Uruchomił się film, płyta już była w napędzie. Hobbit. Zanurzyłam się w świat fantasy, w którym nie było ani Logana, ani Big Time Rush. Świat, któremu groziło niebezpieczeństwo większe, niż jedna dziewczyna, która umarła w samotności, na wpół zjedzona przez owczarka alzackiego.
***
Gdy film się skończył, było już całkowicie ciemno. Westchnęłam ciężko, po czym zwlokłam się z kanapy. Kiedy ekran telewizora zgasł, w mieszkaniu zrobiło się mrocznie i cicho. Pusto. Tkwiłam tak przez Bóg wie ile czasu, kontemplując delikatną powłokę samotności, która otaczała nie tylko moje serce, ale też całą mnie, i cały dom, w którym mieszkam. Tykanie zegara było jak sztylety wymierzone w ciszę.

*Oczami Logana*
Wysiadłem z auta, trzęsąc się jak opętany. Moje relacje z Erin oscylowały między przyjaźnią, a zupełnie inną sytuacją, niemożliwą do opisania i zinterpretowania. Cykady albo świerszcze, nigdy ich nie mogłem rozróżnić, ich śpiew doprowadzał mnie do szaleństwa. Kryły się w tych niemożliwych krzewach ogrodu mojej przyjaciółki, zaroślach, które przyjmowały coraz to nowe i straszne kształty. Bezmyślnie, jakby w transie, przeszedłem przez mroczny ogród, by stanąć przed drzwiami z błyszczącego mahoniu. Nacisnąłem przycisk dzwonka, który rozległ się rozświergotanym, drżącym dźwiękiem.
Drżącym jak moje dłonie w tym momencie.
Nie musiałem długo czekać, bo Erin otworzyła prawie natychmiast, a może tylko mi się zdawało. Jej oczy błyszczały w półmroku. Jej włosy poruszały się wraz z delikatnym wieczornym wiatrem. Uśmiechnęliśmy się do siebie, ja nerwowo, z niepokojem, ona zaś z radością.
 - Przepraszam. - szepnąłem. Nic więcej nie mogłem z siebie wydusić. Wtedy, Erin wzięła mnie za rękę i zatrzasnęła za sobą drzwi. Poszliśmy naokoło domu wąską dróżką.
Za budynkiem, nad brzegiem jeziora, jaśniały lampiony zawieszone na krzewach.
 - Nie ty jesteś ojcem, prawda? - spytała Erin przyduszonym głosem.
 - Skąd wiedziałaś?
 - Po prostu wiedziałam.
I uśmiechnęła się najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. Dalej trzymaliśmy się za ręce, a potem, jak w bezgłośnym porozumieniu, zaczęliśmy się śmiać.
To, co działo się dalej, było jak w jednej z tych komedii romantycznych dla nastolatek.
Goniliśmy się w blasku gwiazd i ogrodowych lamp, trzymaliśmy się za ręce i zanosiliśmy się histerycznym śmiechem. Naokoło nas latały świetliki i przysiągłbym, że gdzieś w tle leciała muzyka.
Wpadliśmy w ubraniach do jeziora i pływaliśmy, chlapaliśmy się wodą, jak dzieci.
Jakby wszystko znów było równie proste, co nieuniknione.
I wtem, zatrzymaliśmy się dokładnie na środku jeziora.
Nad nami czarna noc, pod nami czarna głębina, blada skóra Erin odbijała i przepuszczała światło księżyca w pełni, który świetniał srebrnym blaskiem tuż nad naszymi głowami.
I wtedy pocałowałem ją po raz pierwszy. Lecz nie był to ostatni raz tej nocy.
___________________________________________________

Przepraszam, że musieliście czekać tyle miesięcy.
Przepraszam, że tak krótko.
Nie mam w ogóle weny, w moim życiu tak wiele się dzieje,
nic nie rozumiem,
całe życie jest takie dziwne.

sobota, 11 stycznia 2014

Rozdział 23

Jezu, wybaczcie mi, że tak długo w ogóle się nie odzywałam!
Teraz już nie jestem gimnazjalistką, mam bardzo dużo pracy, wymiana narodowa, zajęcia teatralne, gazetka szkolna, a do tego jeszcze matma, matma, matma... Uch, no, ale jakoś tak udało mi się napisać nowy rozdział. Przepraszam za jego beznadziejność, ale dużo się zmieniło w moim życiu. Przede wszystkim, rzucił mnie chłopak - był prawie taki sam jak mój blogowy Keith, śmiesznie, ale chyba wykrakałam nasze rozstanie. Zrobiłam się jebanym ćpunem, soreczki, że tyle jaram. PAMIĘTAJCIE, OD MARYHUANINY SIE UMIERA! Zrobiłam też sobie kolczyka w przegrodzie nosowej - wyglądam jak krowa, ale dobrze mi z tym... Kupiłam też sobie piżamkę-jednorożca, więc jest moc. Uh, co jeszcze u mnie nowego... Ah, schudłam dwa kilo (osiągnięcie życia!) i to chyba wszystko. Od teraz postaram się częściej pisać coś nowego, ale nie oczekujcie ode mnie zajebistego zaangażowania, bo czasu mam tyle, co wody w Afryce.  Jakiś tam jest, ale i tak za mało. Poza tym baaardzo dziękuję za wszystkie upomnienia, komentarze i prośby o nowy wpis, tak mi poprawiacie humor, mordeczki wy moje kochane, dziękuję! Tak więc...
Endżoj, lejdis end dżentelmen! (end dis is mi ap der - and this is me up there XD)

__________________________________


Jak tylko dojechaliśmy do domu, Logan się zmył, zabierając auto Carlosa. Nawet się nie pożegnał.
 – Zdaje się, że marzenia Erin odnośnie Hendersona szybko się spełnią. – szepnęłam do Jamesa, na co ten uśmiechnął się promiennie.
 – Masz rację. – odparł cicho, unosząc rękę, by pogładzić mnie po włosach. – Wejdziesz na chwilę? – zapytał.
 – Z przyjemnością! – zgodziłam się, po czym weszłam do domu za Carlosem i Kendallem. Zauważyłam wazon z kwiatami w salonie, na dywanie nie było już okruszków a okna lśniły czystością. Zasadniczą zmianą było jednak to, że w całym domu pachniało jakimś wymyślnym odświeżaczem powietrza. Zapach świeżych bułek, kawy i piernika. Świątecznie, tylko szkoda, że w maju. Parsknęłam śmiechem, po czym omiotłam spojrzeniem chłopaków.
 - Zatrudniliście sprzątaczkę? – zapytałam. Kątem oka zauważyłam, jak Alice dusi się ze śmiechu.
 - Nie bardzo. – odezwała się wreszcie. – To ja. Uwierz mi, jak przestałaś przychodzić do chłopców, to miejsce stopniowo zamieniało się w chlew. – Kendall żywo pokiwał głową. Uniosłam brew.
 - Alice, przecież ty nie znosisz sprzątać…
 - A kto powiedział, że to ja sprzątałam? To te lenie harowały. – machnęła ręką w stronę chłopaków, na co ja zaśmiałam się, kręcąc głową.
 - Biedactwa. – powiedziałam tylko, po czym weszłam do kuchni. Tutaj, zmiana była chyba największa. Kraciasty obrus na stole, kolejny wazon z kwiatami, nowa mikrofalówka i firanki, a także kolorowy abażur na lampie pod sufitem. Pomieszczenie straciło trochę na swoim minimalizmie i nowoczesności, lecz zyskało ciepły, rodzinny wygląd. Jak we Włoszech. Widać było wyraźne wpływy ostatniej wycieczki Alice do tego kraju.
 - No, pięknie. – pochwaliłam ją. – O wiele lepiej.
 - Wiem. - odparła nieskromnie czarnowłosa, siadając przy stole. Poszłam jej śladem, przy okazji podziwiając fakturę obrusu, a także jego kolory.
 - Przywiozłaś go z Włoszech? – zapytałam z ciekawością, wodząc palcem po splotach tkaniny. Alice przytaknęła. – Zajebisty. – powiedziałam.
 - Napijesz się czegoś? – zapytał nagle Kendall.
 - Jasne. Dzięki, aniołku. – odpowiedziałam, uśmiechając się do Schmidta, który odwzajemniwszy gest, zaczął nalewać wody do czajnika. Carlos zaś wyszedł  z kuchni, by nagrać w salonie nowy filmik dla fanów.
Nagle Alice klasnęła w ręce.
 - Lorrie, mój mały ćpunku, mam coś dla ciebie! - po czym zatopiła obie ręce w swej przepastnej torbie od Chanel, zwiedzając przy tym wiele równoległych wszechświatów. Trzeba wiedzieć, że Alice w torbie trzyma wiele rzeczy - od lakieru do włosów po piankę montażową. Wyjęła z torby butelkę od Nestea, zapalniczkę, lufkę i zmiecioną ulotkę złożoną na czworo. Uniosłam brwi.
 - Jakiś nowy towar? - moje pytanie nie było potrzebne, bo odpowiedź stała się oczywista, gdy czarnowłosa rozwinęła karteczkę. W środku leżały na oko z dwa gramy zielonego suszu. Nachyliłam się, by powąchać, i zdziwiłam się, gdy poczułam świeży i słodki zapach truskawek. Uniosłam brwi jeszcze wyżej.
 - Przecież to pryskane jakieś, Alice, ja tego nie ruszam. - mruknęłam, zaniepokojona.
 - Mhm, to dopy. Tańsze od czyściocha, ale masz taką bombę, że mała bania.
 - Ile dałaś? - zapytałam podejrzliwie. Zapach mi się podobał, perspektywa "bomby, że mała bania" również, lecz dalej czułam się nieco niesfojo. Gdybym zapaliła, byłby to mój pierwszy raz z dopalaczami. Wiedziałam, że są niebezpieczne. Keith uważał je zawsze za gówno, on wybierał droższe narkotyki, z górnej półki. Kendall postawił przede mną kubek herbaty i spojrzał z niesmakiem na zawartość ulotki.
 - Jak macie kopcić to wypad do piwnicy. - powiedział, przewróciwszy oczami. - Co się z tymi babami porobiło. - westchnął, ni to poważnie, ni to na żarty. - Co nie, James?
Brunet nie odpowiedział, zasępiony. Wpatrywał się w truskawkowe dopy Alice. Cisza zrobiła się trochę dziwna, było słychać żarty Carlosa, który w salonie wygłupiał się przed kamerką.
 - Lorrie, nie martwisz się o swoje zdrowie? Ostatnio nie czułaś się najlepiej. - powiedział w końcu James.
Zamyśliłam się na chwilę. Rzeczywiście, ostatnio dokuczały mi niestrawności i bóle brzucha. Zrzucałam je jednak na karb mojego odżywiania i stylu życia.
 - Um, niezupełnie. Zawsze miałam słaby żołądek. Myślę, że nic mi nie będzie. - Maslow pokiwał głową, jakby przewidziawszy moją odpowiedź.
 - No cóż, nie będę cię zatrzymywał. - stwierdził po ułamku chwili. Zmusiłam się do uśmiechu, chociaż czułam się podle.
 - Nie, nie zapalę teraz. Myślę, że po herbacie wrócę do domu, i tamże zapalę. Tam będę mogła przenieść swą fazę na płótno. - Czułam się, jakby James chciał poprosić mnie, bym nie paliła, lecz nie robił tego, myśląc, że nic nie wskóra. Czułam się jak gówniara, która nie słucha się starszych i mądrzejszych.
W duchu wzruszyłam ramionami. Raz nie powinno mi zaszkodzić. W końcu jestem kobietą artyzmu, amazonką, stworzoną by przeżyć i spróbować jak najwięcej. I jak najwięcej przełożyć na sztukę.
Alice pokiwała głową, po czym rozerwała ulotkę na pół, żeby przesypać mi część towaru. Później wszystko schowała z powrotem do swej przepastnej torby. Ja zajęłam się piciem herbaty, a Kendall poszedł na górę, by wziąć gitarę Jamesa. Grał cichutko jakąś melodię, póki nie skończyłam pić. Włożyłam kubek do zlewu. Alice zerwała się z siedzenia.
 - Ej, myślę, że Logan szybko nie wróci. Pójdziemy na balety? Lorrie, może jednak pójdziesz z nami potańczyć?
Spojrzałam na Kenny'ego i Jamesa. Oboje wzruszyli ramionami.
 - Ja nie mam nic przeciwko. -  stwierdził Maslow.
 - Ja również.
 - Uch, a ja spasuję. - wzrok wszystkich skupił się na mnie. - Po prostu nie mam nastroju. Jednak zostanę przy pomyśle spokojnego wieczoru w domu.
James westchnął. Instynktownie wyczulam, że wolałby, jakbym poszła z nimi.
 - Coraz mniej spędzasz z nami czasu... - wymamrotał, jakby z wyrzutem, po czym obdarzając mnie dziwnie suchym całusem w policzek połączonym z szepczącym "do zobaczenia", znikł  na schodach, odprowadzony karcącym wzrokiem Kendalla. Schmidt uśmiechnął się do mnie smutno, po czym mnie przytulił.
 - Nie przejmuj się nim. Po prostu nie przepada za narkotykami. Nie lubi, gdy ktoś bierze.
Pokiwalam glową.
 - Dziękuję za herbatę. Jutro wpadnę. - Skinęłam głową w stronę Alice, która obserwowała mnie spod przymrużonych powiek. Jakiś niewytłumaczalny skurcz ścisnął mi żołądek. Nie wiedzieć czemu, zachciało mi się płakać.
 - Powiedzcie Jamesowi, żeby do mnie zadzwonił. – oświadczyłam drżącym głosem. Maslow, który schodził właśnie na dół, usłyszał to i rozległ się jego glos.
 - Może zadzwonię, postaram się, jak nie zapomnę. – rzucił przepraszająco.
Odwróciłam się i wyszłam z domu. Gdy tylko znalazłam się poza furtką, odbiegłam w mrok. Lzy ściekały mi po policzkach. Do domu poszłam piechotą. Powietrze było czyste, a noc aksamitna, jakby zakochany jubiler naszył na czarny materiał wszystkie diamenty świata. Poszłam na przełaj na Sunrise Street przez plątaninę ciasnych uliczek.
Zastanawiałam się, jak to możliwe, bym z dzikiej radości tak gwałtownie przeszła w stan nakazujący mi płakać. Było to co najmniej alarmujące. Zbeształam siebie w duchu za emocjonalne rozkiełznanie, po czym spojrzałam przed siebie. Znajdowałam się ledwie przecznicę od swego domu. Ostatnią część drogi przebyłam prawie biegiem, na tyle, na ile pozwalały mi zamszowe szpilki.
Wpadłam do domu i zamknęłam drzwi. Postanowiłam zapalić już teraz. Rozwiązałam muszkę i zdjęłam buty, po czym ślizgając się w cienkich rajstopach po podłodze, wydobyłam bongo z nocnej szafki mej sypialni. Wymieniłam wodę i szybko nabiłam cybuch. Zapaliłam.
Dym miał inny smak, choć przywodził nieco na myśl marihuanę. Był taki… nieopisany. Aby wiedzieć, jaki on jest, trzeba zapalić. Nie był tak gęsty jak w zwykłym temacie. Zdziwiłam się, bo odprężenie przyszło już po kilku sekundach. Następne, wydawały się długie i rozedrgane, jak wszystko. Słyszałam szum samochodów za oknem. Był cykliczny i równie rozedrgany, jak czas. Wznosili się i opadał, tworząc dziwną muzykę. Poczułam mrowienie na całym ciele. Gdy oparłam rękę o swoje kolano, materia wydawała się przedziwnie miękka, tak, jakby moja ręka się w nim zatapiała.
 - O kurwa. – powiedziałam na glos.
Trwało to cale eony, póki nie wstałam. Wszystko wydawało mi się jednocześnie stare i nowe. Czułam wieczność zalegającą w powietrzu. Wyczuwałam jej drobinki czułymi opuszkami palców, gdy schodziłam chwiejnym krokiem na dół. Kręciło mi się w głowie i szumiało w uszach. Byłam zachwycona. Jednak, nie poczułam żadnej ochoty na malowanie. Pożałowałam, że nie mam w domu telewizora. Gdy o tym pomyślałam, usiadłam w zrezygnowaniu na dywanie. Jego szorstka, włochata faktura drażniła moją skórę. Jest gorąco jak w letni dzień. To pulsujące ciepło przypomniało mi Jamesa.
James!
Wydawało mi się, że tkwię zawieszona w tej drżącej cyklicznie przestrzeni już od paru godzin. Zauważyłam moją torebkę leżącą nieopodal i rzuciłam się na nią jak wygłodniały pies, wyjmując telefon. Przez moment zadrżałam w zachwycie nad jego wygodnym kształtem i gładkością plastiku i szkła.
Żadnych nieodebranych połączeń.
Jęknęłam z niezadowoleniem i poszłam wziąć prysznic. Gorąca woda również drżała. Była lepka i płynna, lecz wyczuwałam jej twardość, opór, który masował moją skórę. Myślach miałam jednak tylko Jamesa i pytanie, czy zadzwoni.
Wyszłam spod prysznica i wytarłam się ręcznikiem. Jego dotyk był ostry i zostawiał na mojej skórze uczucie mrowienia. W głowie miałam jednak tylko telefon.
Nagle, uzmysłowiłam sobie z szarpnięciem strachu, z zatrzymanym na moment sercem, że od dłuższego czasu nie dzwonił inny telefon, od dłuższego czasu nie słyszałam dzwonka czerwonego aparatu, nie poczułam pewnego mocnego pociągnięcia w stronę ziemi.
Spóźnia mi się okres.
Przyjrzałam się sobie w tafli lustra. Sutki nieco stwardniały i były wyraźnie bardziej brązowe, niż różowe.
Czy to możliwe, że zaszłam w ciążę?
Czyje będzie to dziecko? Kendalla, Jamesa? Może Keitha? Może trojaczki, od każdego po jednym? Annały ginekologiczno-położnicze notują dziwniejsze historie.
Zaniosłam się histerycznym śmiechem. Byłam w panice.
Wielka Bogini! W ciąży! W głębi duszy czułam radość. Zgroza i szczęście mieszały się w mojej krwi. To na pewno będzie chłopczyk.
„Czyje to dziecko?” będą pytali.
„Moje” odpowiem z uśmiechem Mony Lizy. Widziałam wiele matek ze swoimi synkami i zazdrościłam im ich romansu aż po grób.
Szczęśliwa! I to jak?!
Odurzona tym odkryciem i oparami dopków, zdecydowałam się nikogo nie powiadamiać, póki informacja nie będzie potwierdzona.
 - Jutro kupię test. A tymczasem pójdę zapalić. – powiedziałam sama do siebie, po czym wyszłam z zaparowanej łazienki prosto w drżącą, tańczącą w wirze szczęścia rzeczywistość.
***
Był już bardzo późny wieczór, około pierwszej w nocy. James jak dotąd nie zadzwonił. Oglądałam krytycznym okiem jakiś stary szkic, gdy nagły skurcz w podbrzuszu powiadomił mnie, że będzie niedobrze. Wysiłkiem woli pokonałam ból, lecz po chwili wrócił. Pobiegłam do łazienki i zdjęłam szlafrok. Ponownie z podziwem obejrzałam swoje duże, okrągłe piersi z brązowymi sutkami i dotknęłam swojego brzucha. Potem puściły mi nerwy i wybuchłam płaczem. O trzeciej w nocy było już po wszystkim.
Siedziałam na ubikacji i krwawiłam do muszli, jasnoczerwona krew tętnicza mieszała się z ciemniejszymi zakrzepami, łzy też spływały do kanalizacji.
Zafascynowana, przerażona, wzięłam duży zakrzep na kawałek białego papieru toaletowego i sondowałam go palcem, poszukując syna, którego utraciłam. Założyłam tampon i wyszłam, by pochować przy świetle księżyca mojego nigdy nie narodzonego męskiego potomka.
Znowu pełnia. Siny księżyc. Trawa w ogródku faluje – włosy anonimowych grobów. W świetle księżyca wykopałam dołek i pogrzebałam zakrzep wśród glist i ślimaków. Mój syn urodzony, umarły, nigdy nie poczęty – w gruncie rzeczy co to za różnica, skoro wszystko jest jednym? Księżyc jest martwy, lecz daje światło. Catherine nie żyje, ale wędruje po moim lesie z budynków Los Angeles. Nawet psy, które kiedyś miałam – Lindsay, Boner, Giselle – ich dusze merdają ogonami i podskakują, by wpuścić je do domu. Martwi i żywi – wszyscy są tutaj, wirując w pratańcu. Osoby o zdolnościach parapsychicznych widzą ich, słyszą. My tylko udajemy, że ich nie widzimy, żeby nie zwariować. Za dużo szumów na łączach! Za dużo danych! Odfiltrowujemy zmarłych i bierzemy w ramiona noc.
Może nigdy nie istniałeś, synku. Byłeś może tylko marzeniem, snem, urojoną ciążą. Ale żyłeś w moim sercu. Wierzyłam, że istniejesz.
Żegnaj.