poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 25

Patrzcie, jaka ja się rakieta zrobiłam, normalnie szok.
Jestem nieszczęśliwa, on mnie nie chce. Nie ogarniam ani życia, ani bloga, ani cierpienia. I po co się zakochałam?
Możemy się całować, możemy się przytulać, dziękować sobie za każdy dzień, składać pocałunki na kostkach naszych palców, możemy uprawiać cudowny seks, ale to tylko gra, kochanie. Jeżeli się zakochasz, przegrasz.
Ja przegrałam.
Eh, życie. W każdym razie, startuję na nowo z blogiem. Cieszycie się? c:
_____________________________________________

    Leżałam w sypialni na podłodze, obserwując pierwsze promienie słońca igrające w szklance wody stojącej na nocnej szafce.
Uznałam. że moja "ciąża" była tylko urojeniem spowodowanym przez okoliczności i palenie tego gówna od Alice. Ukryłam twarz w dłoniach.
 - Nigdy więcej nie dotknę dopów. Nigdy. - powiedziałam do siebie przez palce. Czułam tępy ból głowy i zatok, tak podobny do kaca, a jednak zupełnie inny. Byłam wycieńczona.
   Gdy tylko wróciłam z ogródka, położyłam się w sypialni na dywanie, a w godzinę później faza minęła pozostawiając po sobie przygnębienie i niedowierzanie. Byłam makabrycznie zmęczona, a jednak nie mogłam zasnąć. Wróciły do mnie myśli o Jamesie, telefon zaś, w dalszym ciągu milczał. Wiedziałam, że chłopcy poszli z Alice do dyskoteki. Do tej pory powinni już wrócić, teraz pewnie odsypiali. Żałowałam, że nie poszłam z nimi. Plułam sobie w brodę za to gówniane przyciąganie do narkotyków. Ganiłam ciągle Keitha za takie zachowanie: czasem, dobra faza była dla niego ważniejsza, niż praca, przyjaciele, czy nawet ja. Tymczasem, sama przyswoiłam sobie te przyzwyczajenia.  Czuła, pogardę dla samej siebie. I wstyd za tę schizę z ciążą. Nie byłabym w stanie nikomu się do tego przyznać. Jak by to zabrzmiało?
"Staary, było za grubo! Myślałam, że jestem w ciąży, a jak dostałam okresu, stwierdziłam że poroniłam i pochowałam jeden ze skrzepów w ogródku, w przekonaniu, że to mój nienarodzony syn." To nie ma sensu. Narkotyki są niebezpieczne, niszczą mózg.
 - Uch, co ja sobie myślałam? - jęknęłam na głos. Byłam pewna, że fiksuję.
"Dobra", pomyślałam. "Czas się ogarnąć i skończyć zabawę w życie."
Zrozumiałam, że nie mogę więcej zachowywać się tak, jakby nic nie było na serio. Ciało ludzkie jest bardzo kruche, a mózg jest najdelikatniejszym z narządów.
Nie mogłam dopuścić do tego, żebym zwariowała - chłopaki mogli żyć bez trawki - więc ja też mogę. Poza tym, pozostaje też alkohol - on jest chociaż legalny.
   Westchnęłam przeciągle. Dzisiejsza noc była strasznie gorąca. Ubrania kleiły mi się do skóry spowitej delikatną mgiełką potu. Z mieszaniną zaskoczenia i lekkiego obrzydzenia stwierdziłam, że mam na sobie te same ubrania, które wybrałam na koncert Keitha. Jedwabna koszula była pomięta, a spódnica wrzynała mi się w biodra. Nie chciałam patrzeć w lustro, wiedziałam już, że moja twarz z resztkami rozmazanego wieczorowego makijażu nie stanowi przyjemnego widoku. Nie mogłam pozwolić na to, by znów chodzić po domu nie wykąpana, w brudnych, śmierdzących ubraniach, tak jak przez kilka dni poprzedzających koncert. Musiałam wziąć się za siebie.
Na boga, mieszkam w Los Angeles, mam całe życie do przeżycia, tak wiele do osiągnięcia, a ja marnuję czas narkotykami i udaję Johna Frusciante za czasów "Stuff" Johnny'ego Deppa. To nie tak miało być. Brakowało mi tylko zasyfionego mieszkania wyglądającego jak połączenie wysypiska śmieci z burdelem. Nic dziwnego, że James do tej pory nie zadzwonił. Zachowałam się jak idiotka.
   Starałam się uciszyć pogardliwe myśli. Było już po piątej rano, wstawał nowy dzień. Miałam rozpocząć nowy rozdział. Przygoda z dopami czegoś mnie nauczyła, nie pozostało mi nic innego, tylko żyć dalej.
   Z przeciągłym westchnięciem i mocnym postanowieniem zmiany, zaczęłam od wstania z podłogi i zrobienia porządku, najpierw w sypialni, potem w salonie i w kuchni. Gdy odkurzyłam meble i podłogi, pozmywałam piętrzące się w zlewie naczynia i wyniosłam do piwnicy bongo, które wcześniej zawsze znajdowało się w mojej sypialni i pootwierałam okna, aby pozbyć się wilgotnego zaduchu panującego w wnętrzu domu. Było po szóstej.
Zabrałam z szafki podkoszulek i dżinsowe spodenki, po czym wzięłam prysznic, po którym się ubrałam i zrobiłam sobie zieloną herbatę z pigwą. Rozsiadłam się z nią w salonie, biorąc do ręki "Upadek gigantów". Do końca książki zostało mi zaledwie sześćdziesiąt stron, toteż uporałam się z tym w jakąś godzinę. O wpół do ósmej, zatelefonowałam wreszcie do mojego manszarda, co odkładałam wciąż na później. Luke siedział w Nowym Jorku. Powiadomiłam go o nowym obrazie i skończonym autoportrecie, a także zapewniłam, iż w tym tygodniu namaluję coś jeszcze. Luke był zadowolony z mojego telefonu, gdy z dawno się nie odzywałam. Obiecał, że w przyszłym tygodniu wyśle kogoś po obrazy, a na dochody nie będę musiała długo czekać/
 - Wszyscy nabywcy za tobą tęsknią, zdążyli cię pokochać, wiesz, mała. - powiedział. Po zakończeniu rozmowy w kwestii zawodowej, upłynęło nam dziesięć minut na towarzyskich pogaduszkach. Poczułam szarpnięcie głodu, więc pomyślałam o jakimś śniadaniu. Szybko pożegnałam się z Lukiem, po czym poszłam do kuchni, gdzie usmażyłam sobie jajecznicę.
  Telefon dalej uparcie milczał. Przypomniało mi się, jak leżałam na panelach w Point Place, zamroczona winem i przytulona do aparatu telefonicznego, bez końca czekając na to, aż zadzwoni Keith. Ze zgrozą pojęłam, że zmierzam nieubłaganie do powtórzenia tego, więc wymierzyłam sobie mentalny policzek.
"Lorrie, otrzeźwiej. Nie zadzwonił, bo na to nie zasłużyłaś. Nawet nie obiecał, że to zrobi, więc zajmij się sobą i przestań do cholery wyczekiwać."
  Po skończonym posiłku, pozmywałam. A potem zadzwonił telefon.
Zanim odebrałam, zerknęłam na wyświetlacz. To była Alice.
 - Cześć, jak się czujesz? - spytałam, czując mieszaninę ulgi i rozczarowania.
 - Nie najgorzej. I co, spaliłaś ten szit?
 - Taak, ale nigdy więcej tego nie tknę. - byłam na nią zła. Alice jest młodsza ode mnie, a w palenie bardziej się wciągnęła, niż mogłam to sobie wyobrazić. Dotarło do mnie, że to ona najczęściej coś mi przynosiła. Tak, była amazonką, lubiła eksperymentować, ale teraz zrozumiałam, jak bardzo było to niebezpieczne. Alice była światłem, a narkotyki sprawiały, że jej blask przygasał. Przez nie, stawała się coraz bardziej mi obca. Gdy znikała z mojego życia, nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Gdy wracała, za każdym razem kawałek dobrze znanej mi Alice znikał bez śladu. Zmieniało ją palenie, ogarnianie, cały czas była w misji. Zatrzymywała się coraz rzadziej, a coraz częściej była albo na głodzie, albo na fazie. Uderzyło mnie to z niebywałą siłą. Trudno było mi uwierzyć w to, że do tej pory tego nie zauważałam, a ściślej mówiąc, przymykałam na to oko.
 - A co, zła faza? - spytała czarnowłosa po drugiej stronie linii, co wyrwało mnie z rozmyślań.
 - Śmiem twierdzić, że najgorsza dotychczas. Postanowiłam przystopować. - odparłam sucho. Zła faza. Idealne określenie według Alice. Typowa ona: brzmiała, jakby nic nie rozumiała, ale wiedziałam, że wyczytała z tego dużo więcej. A przynajmniej miałam nadzieję, że zostało w niej tyle starej Alice, że tak się stało. - Powiedz lepiej, jak było na dyskotece. - zmieniłam temat.
 - Poszliśmy do jednego z tych małych, zakurzonych klubów, w których nic nie jest takie, jak się wydaje. Hazard, hajs, używki, wiesz, o co mi chodzi. - Cała się zjeżyłam. Dobrze wiedziałam o co jej chodzi.
 - Alice, nie spodziewałam się tego po tobie. Wiesz, że to niebezpieczne. Chłopaki nie należą do tego świata, Mogło się to źle skończyć. - starałam się uspokoić, ale w moim głosie narastała nuta rozgoryczenia. - Nie poznaję cię, Alice.
 - Spokojnie, Lorrie. - odparła ta stanowczo. - Może i mnie nie poznajesz, ale nie musisz, bo przecież mnie znasz. Nie odstąpiłam chłopaków nawet na krok, dopóki nie wyszli z klubu, by zamówić taksówkę na czas. Nie pozwoliłabym, żeby coś im się stało. Poza tym zanim weszliśmy, kazałam im uważać i z grubsza nakreśliłam im sytuację. Nic się nie stało. I na mojej zmianie nie mogło się stać. -
Odetchnęłam z ulgą. Najwyraźniej zostało w niej całkiem sporo ze starej Alice, a ja pod wpływem wczorajszej nocy wkręcałam sobie chore schizy.
 - To dobrze, kochanie, przepraszam. Wiesz przecież, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby co wam się stało. Ale powiedz mi po kiego grzyba zaciągnęła chłopaków właśnie tam? - spytałam.
 - Uch Lorrie, przecież pewnie już się domyślasz. Już wcześniej chciałam wybrać się tam sama, ale stwierdziłam, że wezmę chłopaków, żeby poczuli się trochę jak w filmie. Znajomy podrzucił mi ten lokal. Niedawno go otworzyli. - Fala gniewu znów mnie zalała, lecz tym razem było mi trudniej utrzymać pozory.
 - Chodziło o jaki towar, prawda - pytanie było krótkie i szorstkie, brzmiało jak warknięcie. Niemalże widziałam, jak Alice robi minę winowajcy.
 - Masz mnie, Sherlocku. Nowość, nie wyszło jeszcze do ogólnego rynku, można to dostać jak na razie, tylko u tych ruskich. Podejrzewam, że to jakiś skun, albo nowy, modyfikowany genetycznie rodzaj zioła. Nazwali to Red October, ku chwale tradycji, Staliniści jebani. Drogie, jakby było ze złota, ale kupić, kupiłam, jednakże jeszcze nie próbowałam. Zostawiam to sobie na gorsze czasy, bo coś mi mówi, że lokalniacy nie pozwolą im zbyt długo zbijać na tym kokosów. Sad but true.
 - Kurwa, mówiłaś, że nie zostawiłaś chłopaków. To co, kupowałaś to przy nich? Jak dla mnie, to powinnaś sobie kupić nowy mózg, bo ten masz kompletnie ujarany. - Byłam cholernie zirytowana. Jak mogłam przyjaźnić się z nią przez tyle czasu i nigdy nie zauważyć, jaką jest idiotką?
- Nic o tym nie wiedzieli. Wyszli na zewnątrz, zamówili taksówkę. Ja szybko załatwiłam, co trzeba i wyszłam.
 - Co im powiedziałaś?
 - Że byłam w kibelku.
 - Uch, to dobrze. Ale obiecaj mi, że więcej ich tak nie narazisz. To jest prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. My mieliśmy dużo szczęścia, ale szala może się odwrócić. - powiedziałam. Rozdrażnienie zrzuciłam na karb bezsennej nocy i kaca, czując się jednocześnie trochę winna za naskoczenie na Alice.
 - Wiem. - Czarnowłosa nagle spoważniała. - Słowo harcerza, że więcej ich tam nie zabiorę, ani w żadne podobne miejsce. Byłam ostrożna, ale gdy dawali mi ten cały Red October, coś mnie zastanowiło.
Wielka gula podjechała mi do gardła.
 - Mów. - powiedziałam zdławionym głosem.
 - Od razu napomknę, że nie ma się czym martwić ale wiesz, muszę ci to powiedzieć, żebyś też uważała. Rusek zapytał mnie o Carlosa. Widzieli że z nim przyszłam i zapytał się, co to za Latynos, czy coś takiego. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka i zaczęłam się zastanawiać o chuj chodzi. Najbardziej możliwe wytłumaczenie to takie, że coś im się popierdzieliło, ale sama wiesz, że takim bandziorom rzadko kiedy coś się pierdzieli. Chociaż, to byli ruscy. A ruscy są dziwni. Odparłam, że to tylko przyjaciel, Carlos, i że nie jest gliną w tajniaku, jeśli o to chodzi. Roześmiali się, ale tylko ustami, ich oczy pozostały zimne. W pokoju na zapleczu siedziało ich trzech. Wszystko od tamtego momentu stało się już takie naciągane. Oni obserwowali mnie czujnie, ja ich również. - przerwała, jakby dając sobie czas do namysłu. - W każdym razie, około trzeciej byliśmy już w domu. Chłopcy położyli się spać mi też zaproponowali nocleg, więc się zgodziłam, ale nie spałam, siedziałam w kuchni, obalając kawę za kawą i analizowałam sytuację. Doszłam do tych wniosków, które już znasz: coś musiało im się pojebać. Carlos nie może mieć z nimi nic wspólnego. - westchnęła - A ty, co o tym sądzisz?
 W gruncie rzeczy nie wiedziałam, co sądzę. Cała sprawa wydawała się być co najmniej alarmująca. Stanął mi przed oczami obraz Carlosa: pogodny, miły chłopak z poczuciem humoru i pełen energii. Niewinny w każdym calu. Zupełnie nie mogłam go przypasować do rosyjskich dilerów. Gdybym nie była tak spięta, parsknęłabym śmiechem.
 - Masz rację, Alice. To, że Carlito rzeczywiście ma z nimi coś wspólnego, jest bardzo mało prawdopodobne, powiem więcej, niemożliwe. Widocznie ruskom padło na mózg, ale to wiemy nie od dziś. Niemniej jednak, nic nie dzieje się bez przyczyny, dlatego bądź rozsądna, Alice. Wiem, że zawsze uważasz, ale ty też przystopuj z tym wszystkim i ze szlajaniem się po takich miejscach.
 - To też przemyślałam i doszłam do tego samego wniosku. - zgodziła się Alice - Ruska mafia to nie jest coś, z czym nawet głupio, że to kupiłam od nich: kolejny powód, dla którego nie chcę palić tego skuna. - Westchnęłam. Prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. Można było temu zapobiec. Można było. Miałam nadzieję, że nic niedobrego z tego nie wyniknie. Alice jest względnie rozsądną osobą. Jeśli robiła coś ryzykownego, to zawsze z najwyższą ostrożnością, co bynajmniej nie psuło jej całej zabawy. Tylko, że teraz, to nie była zabawa.
 - No dobrze, mała. Pamiętaj: stała czujność. A powiedz mi jeszcze, czy był już Logan, gdy wróciliście? - po raz drugi w tej rozmowie zmieniłam temat.
 - Nie, co więcej, nadal go nie ma. Najwyraźniej został na noc u Erin, no ale w sumie dość późno do niej pojechał. Ja bym się nie martwiła, pewnie do południa wróci. - zaśmiała się. Znajomy odgłos chichotu Alice, sprawił, że również się rozluźniłam, więc pozwoliłam sobie na żart.
 - No, na pewno nie zabrała go jakaś ruska mafia. - zachichotałam.
 - Tyy, ale grubo, nawet nie żartuj. - odparła Alice. - Słuchaj, jeszcze jedno. - spoważniała nagle. - Jak wracaliśmy, James chciał do ciebie zadzwonić, ale było grubo po drugiej, więc go opierdzieliłam i powiedziałam, żeby zrobił to rano.
 Uśmiechnęłam się i ogarnęło mnie przyjemne uczucie ulgi. Znów ofuknęłam siebie w duchu za to wyczekiwanie i przesadne zamartwianie się.
 - Niepotrzebnie, bo i tak nie spałam. - odparłam pogodnie.
 - Niemniej, byłoby to wysoce nie na miejscu. Kto normalny wydzwania do ludzi po nocach?
 - My. - powiedziałam, pijąc do czasów, gdy obie chodziłyśmy do liceum muzyczno-plastycznego, często, gdy obie byłyśmy zbyt nastukane, by zasnąć, wymykałyśmy się z domu, by poszwendać się po nocnym mieście i podziwiać świt, a gdy nie mogłyśmy wyjść, lub było zbyt zimno, dzwoniłyśmy do siebie i rozmowy przeciągały się aż do rana.
 - Ach, stare, dobre czasy. - westchnęła Alice. - Pamiętaj jednak, że my nie jesteśmy normalne.
 - Fakt. - odparłam krótko. - Dobrze, mój nadworny narkomistrzu. Nie ruszaj się od chłopaków, ro jeszcze ogarnę trochę siebie i dom, wezmę ci jakieś świeże ubrania i przyjadę. Uprzedź chłopaków, żeby się powoli budzili.
 - W porządku, chociaż to nie będzie potrzebne, bo chyba słyszę Kendalla. Czekam na ciebie, pa, blondi.
 - Dobra, trzymajcie się, do zobaczenia.
Pip, pip, pip, Alice się rozłączyła.
  Wstałam z krzesła, na którym usiadłam w czasie rozmowy, po czym skierowałam się do sypialni. Na biały podkoszulek narzuciłam zwiewną, przezroczystą koszulę w tropikalne kwiaty, nałożyłam makijaż przy toaletce, a potem zrobiłam porządek w szufladzie z biżuterią, skąd wyciągnęłam pierścionek ze znacznej wielkości turkusem. Do torby spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy, oraz ulubioną, fioletową sukienkę Alice, a także komplet czystej bielizny dla niej. Cały czas myślałam o Jamesie i układałam słowa przeprosin. Byłam uśmiechnięta. Po czarnych chwilach, wszystko wydawało się wracać do normy. Starałam się cieszyć każdym momentem, bo wiedziałam, że zwykle taki stan nie trwa długo.
____________________________________________
Uff, udało się. Bardzo się starałam, chcąc wynagrodzić Wam długą nieobecność. W przeciągu tygodnia postaram się dodać nowy rozdział, ale chyba nie będzie już tak długi c:
Mam nadzieję, że się podobało, czekam na komentarze.

2 komentarze:

  1. Świetny rozdział ! :*
    Bardzo cieszymy się, że postanowiłaś do nas wrocić :)
    A chłopakiem się nie przejmuj, cała ta ich rasa to gnojki :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wpadłam na twojego bloga i mam dwa rozdziały do nadrobienia. Już tylko jeden :) Też cieszę się, że wróciłaś. Rozdział cudowny. Lecę czytać następny

    OdpowiedzUsuń

Proszę o nie spamowanie, chyba że chcesz zareklamować blog o BTR ^^