niedziela, 18 sierpnia 2013

Rozdział 22

Coś mało było komentarzy. Co z wami? Jeśli czytacie - nigdy nie zapomnijcie skomentować. Dla mnie to szalenie ważne, bo wtedy wiem, czy wam się podoba, i przede wszystkim co wam się podoba. Proszę również o zrelacjonowanie wrażeń, które zaistniały przy słuchaniu piosenki, którą dodałam wraz z rozdziałem dwudziestym pierwszym. Przypominam, że jest ona WAŻNA i należy ją wysłuchać po przeczytaniu rozdziału. Enjoy!
____________________________

Po przecudnym występie Keitha, moje rozszalałe serce wyczyniało mi dzikie harce w piersi, a z ust nie schodził głupkowaty uśmiech. Byłam z niego szalenie dumna. Gdy ludzie tłoczyli się przy wyjściu, próbując wyjść z sali, my staliśmy w miejscu, wymieniając się wrażeniami.
 - Jezu, pierwsza piosenka, to było dopiero coś... - przyznała Alice. - Jakkolwiek nie znoszę tego skurwysyna, odwalił kawał całkiem dobrej roboty.
Chłopcy uśmiechali się sztucznie, prócz Jamesa, który nie zaprzątał sobie tym głowy. Zamyślony, wpatrywał się w pustą już scenę.
 - Jak ci się podobało? - Spytałam Maslowa, kryjąc zażenowanie pod nienaturalnie szerokim uśmiechem.
 - Hm, było cudnie, ale nie mogę otrząsnąć się z szoku. Trochę inaczej wyobrażałem sobie Keitha... - mruknął James.
 - A ja jestem głodny! - jego ostatnie słowa zagłuszył Carlos.
 - Po lewej był McDonald. - zauważył Kendall. - Idziemy?
 - Ja wpadnę na chwilę do Keitha, pogadać z nim. Mam wejście za kulisy. - powiedziałam, spoglądając przepraszająco na chłopaków i Alice. - Zamówcie mi coś dobrego.
 - Ok. - zgodził się Logan, po czym odeszli.
Ja skierowałam swe kroki w przeciwną stronę, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu biletu i wejściówki. Gdy je znalazłam, pokazałam je wielkiemu jak lokomotywa czarnuchowi, który był ochroniarzem. Ten, bez słowa mnie przepuścił, a ja podążyłam ciasnym korytarzem, zatrzymując się przy otwartych drzwiach do garderoby. Znajdował się tam Keith, był sam, nie licząc wielkiego, tłustego kota śpiącego na fotelu. Zdziwiła mnie trochę obecność zwierzaka, ale zignorowałam ją. Keith siedział przy stole, przed sobą miał lusterko. Z zawziętością pozbywał się warstwy pudru z twarzy, którą nałożyła mu makijażystka, by się nie świecił. Podeszłam do niego cicho, po czym usiadłam na pustym krześle. Zdradziły mnie postukiwania obcasów o drewniany parkiet. Keith, skończywszy czynność, uśmiechnął się do mnie lekko.
 - Hej. - szepnął.
 - Cześć... - odparłam, patrząc w jego lodowo błękitne oczy.
 - Myślałem, że nie przyjdziesz.
 - Też tak myślałam. - parsknęłam śmiechem. Wood ani trochę się nie zmienił. Pachniał tymi samymi perfumami, miał na sobie tę samą kurtkę, a ten sam, słodki uśmiech, mówiący "Kochaj mnie" dalej pozbawiał mnie tchu.
 - Jak ci się podobało? - mruknął brunet, pogłaskawszy kota, który zamruczał, lecz nie obudził się ze snu.
 - Cudownie. Widać, jak bardzo się rozwinąłeś. Może nasze zerwanie było dobrym pomysłem? - zaśmiałam się.
 - Raczej nie. Tęsknię za tobą. - szepnął Keith, uśmiechnąwszy się delikatnie kącikami ust. - Podobało ci się "Broken"?
 - Chyba najbardziej. Cudna piosenka, jestem z ciebie taka dumna! - pochwaliłam go, decydując się, by go przytulić. Przywarliśmy do siebie w mocnym, serdecznym uścisku.
 - Dziękuję... - szepnął ten. - To piosenka dla Ciebie.
Trzy, nieskończenie długie uderzenia serca. Bu-bum, bu-bum, bu-bum. Trzy sekundy ciszy.
 - Tak? - zaschło mi w gardle, więc pytanie było ledwie chrząknięciem.
 - Przecież komu jeszcze mógłbym zaśpiewać "Moje serce dalej bije dla ciebie"? Słuchaj, Lorrie. Żałuję tego, co się stało. I nie chcę już, żebyśmy ciągnęli ten związek na siłę. Nie chcę, żebyśmy byli parą, kochali się, całowali, i byli szczęśliwi, bo wiem, że moja zdrada uniemożliwia nam to. Lorrie, to, co się stało... Roztrzaskało mnie na kawałki. Jestem złamany. Broken. Jeśli chcesz, możemy być przyjaciółmi. - Przygryzł dolną wargę, swoją piękną, pełną, malinową wargę, próbując patrzeć mi w oczy. Policzki spłonęły mu rumieńcem. - A jeśli nie, to wiedz, że lata spędzone u twojego boku, były najlepszym czasem w moim życiu. Nawet jeśli na niego nie zasługiwałem.
Kolejna chwila ciszy. Kolejne uderzenia serca. Po paru sekundach jednak, to wszystko do mnie dotarło. Przytuliłam Keitha, najmocniej, jak potrafiłam.
 - Ja też coś zrozumiałam... - udało mi się szepnąć, chociaż głos dławiły mi łzy. - Keith, zrozumiałam, że twój ból był prawdziwy, i że naprawdę w jakiś sposób hamowałam twój rozwój...W głębi duszy bałam się, że będziesz większą gwiazdą niż ja... Oczywiście, nie zauważałam tego. Och... - zacięłam się, próbując jeszcze coś powiedzieć, ale tylko westchnęłam. - Po prostu cię przepraszam. Oboje zjebaliśmy.
 - Wiem... - Keith smutno pokiwał głową, po czym również westchnął. - Mam coś dla ciebie. - mruknął, uśmiechając się pocieszająco. Wręczył mi zwykłą, fioletową torebkę prezentową. Była całkiem ciężka. Spojrzałam do środka i zobaczyłam pudełka z płytami DVD. Wyjęłam je, i moim oczom ukazała się kolekcja wszystkich odcinków Ed Sullivan Show, w której wystąpili Rolling Stonesi. Wytrzeszczyłam oczy, zachwycona.
 - Dziękuję, Keith. - powiedziałam, obdarzając go promiennym uśmiechem. - Pamiętałeś...
 - Tak, pamiętałem. - przewrócił oczami. - W końcu przy każdej możliwej okazji paplałaś, że chciałabyś to zamówić, ale nie wiesz gdzie. Pamiętałem o tym cały czas, bo gdy tylko usłyszałem, że mój manager sobie to zamawia, to poprosiłem, żeby wziął jeszcze jedno. Potem oddałem mu kasę.
 - Pierwszy raz prezent, który opłaciłeś z własnych pieniędzy. - roześmiałam się.
 - Tak, jestem z siebie dumny. - uśmiechnął się Keith. - Szczerze mówiąc, moja sława w zakresie modelingu sporo mi pomogła z muzyką. - położył mi dłoń na ramieniu. - Gdyby nie ty, nie doszedłbym do tego. - pokazał ręką całe pomieszczenie.
 - To właśnie tak musiało być. - powiedziałam, dumna z siebie i z niego. Dumna, że tak miło nam się rozmawia, i że smutek, który zwykł przytłumiać mi każde spotkanie z Keithem, wyparował bez śladu. Spojrzałam na zegarek. Rozmawialiśmy już piętnaście minut.
 - Muszę się zbierać. Zabrałam ze sobą przyjaciół i Alice, czekają na mnie w McDonaldzie. - sapnęłam przepraszająco. Śpiący kocur zachrapał, jakby mnie przynaglając.
 - Big Time Rush? - zapytał Keith.
 - Skąd wiesz?
 - Gazety. - uśmiechnął się brunet. - Fajny rolls royce.
 - Dzięki. - pokazałam mu język, po czym schowałam płyty DVD do papierowej torby. - A tak w ogóle... To twój kot?
 - Nie, dźwiękowca. Nazwał go Halloween Jack. - Keith parsknął śmiechem.
 - Jak z piosenki Davida Bowie? - podniosłam brew.
 - Dokładnie. "Halloween Jack is a real cool cat". - zaśmiał się brunet.
 - No, jest. - mruknęłam, podczas gdy kocur poprawił się na swym legowisku, po czym znów zachrapał donośnie. Jego wygląd nasuwał skojarzenia z rasą syberyjską, ale kolor miał szaro-niebieski, jak brytyjski krótkowłosy. Najprawdopodobniej mieszaniec. Pogłaskałam go po puszystym, długim, miękkim futerku, po czym pocałowałam Keitha w policzek.
 - Spotkamy się jeszcze, prawda? - zapytałam.
 - Tak, ale niech to będzie najpiękniejsza sceneria z możliwych.
 - Wenecja?
 - Anglia.
 - Och, tak. - zaklaskałam w dłonie. - Masz mojego maila. Jeszcze porozmawiamy, prawda? Cześć.
 - Pa. Miło było porozmawiać. Wybaczysz mi? - zapytał Keith z nadzieją w głosie.
 - Oczywiście. - odparłam uroczystym szeptem. - A ty mi?
 - Już dawno wybaczyłem.
Obdarzyliśmy się jeszcze jednym uśmiechem, a ja odeszłam. Dojście do McDonalda zajęło mi dwadzieścia sekund, stał tuż obok budynku, w którym odbywał się koncert. Przed wejściem stali już moi przyjaciele. Alice dzierżyła w dłoni pudełko z zestawem dla mnie.
 - Wzięliśmy ci na wynos. - powiedziała.
 - Dziękuję. - odparłam, nie mogąc powstrzymać się od głupiego uśmiechu. Wszystko się układało. Byłam szczęśliwa. Pieruńsko szczęśliwa.
 - Widzę, że rozmowa się udała. - stwierdził kwaśno James.
 - Tak, ale nie wróciliśmy do siebie.
 - Jasne, pewnie nie powiedział ci jeszcze bo się bał, ale na pewno zacznie do ciebie startować... - stwierdził Logan z sarkazmem.
 - Haha... - zaśmiałam się sztucznie. - Nie. Stwierdziliśmy, że nigdy więcej, żaden związek. Dziękuję i papa. Aczkolwiek, lubię go i będę utrzymywać z nim kontakt. - mruknęłam, wcisnąwszy się na tylnie siedzenie. - A teraz powiedzcie mi, co to za nowina, co takiego przegapiłam, hm?
 - Wszystko w swoim czasie, Lorrie. Jak dojedziemy, bo muszę ci pokazać papiery. - odparł Logan. W jednej chwili wszyscy zwrócili na niego wściekłe spojrzenia.
 - Co? Jakie znowu papiery? - zapytałam, ale w tym samym momencie wszystko zajarzyłam. - Udało się zrobić test na ojcostwo?! - wykrzyknęłam piskliwym głosem, podeksctytowana wynikiem.
 - Tak. - Loggie uśmiechnął się triumfalnie. - Wszem i wobec, Jenna Richards zrobiła mnie w chuja. Oczywiście, dzięki Alice - tutaj zrobił miniaturowy ukłon w jej stronę. - przyznała się, że dziecko zrodziło się in vitro, od dawcy nasienia. Wybrała go pod kątem tego, by dziecko było jak najbardziej podobne do mnie.
 - Jezusie Nazarejski, tak się cieszę! - rzuciłam się do przodu, żeby uściskać Logana siedzącego z przodu, gniotąc przy tym kolana Kendalla. Cały samochód wybuchł niekontrolowanym śmiechem. - Ale powiedz jedno. - tutaj spoważniałam. - Co z Michaelem? Potrzebuje ojca...
 - Będę pomagał go wychowywać. Będę brał do siebie na jakiś czas, a także dawał trochę pieniędzy, ale tyle, ile będzie potrzebne, jednak... Nie jestem jego tatą, dlatego nazywać będzie mnie wujkiem. A z Jenną będę nawiązywał minimalne kontakty. Nie chcę jej znać. - wytłumaczył Henderson.
 - A Erin? Wie? - zapytałam. W tym momencie, Loggie posmutniał.
 - Jeszcze nie. - przyznał. - Dziś chciałem się z nią spotkać.
Uśmiechnęłam się promiennie.
 - Powodzenia. - szepnęłam, a zaraz potem mknęliśmy autostradą I-5 z powrotem do domu. Do Los Angeles, pyszniącego się w oddali fontanną świateł. Uśmiech, na poły wywołany trawką, na poły szczęściem, nie schodził mi z twarzy. Nic nie było w stanie mi tego zepsuć. Świat był u naszych stóp.
____________________________

Mam nadzieję, że się spodobało. Pamiętaj: CZYTASZ=KOMENTUJESZ. Inaczej nie będzie rozdziałów! XD
Ej, jak chcecie poczytać coś mniej... hm... słodkiego, a bardziej gustujecie w mrocznych opowiadaniach, pełnych krwi, walk i nadnaturalnych zjawisk... wpadnijcie na mojego drugiego bloga.
Założyłam go rok temu, lecz ostatnio postanowiłam odświeżyć go troszkę, i oto powstała historia o Kelly, młodej kobiecie zmuszonej do życia na ulicy jako mała dziewczynka, która z czasem nauczyła się zabijać i kraść, by przeżyć. Pewnego dnia, umiejętności Kelly w tej dziedzinie zostają zauważone przez organizację utworzoną w nieokreślonym celu... Najprawdopodobniej chcą, by dziewczyna dla nich zabijała - a w zamian, otrzyma wszystko, co sobie kiedykolwiek wymarzy. W zamian, otrzyma swoje własne... Niebo dla wyrzutków.
Zapraszam na:

Coloured Heaven


czwartek, 8 sierpnia 2013

Rozdział 21

Tak jak obiecałam - moje słegowe zdjęcie z balu gimnazjalnego. Bez hejtów, pls. Od lewej: Maciek, ja i Wercia :3 MY TACY CELEBRYCI ;-;

Wybaczcie, żeście tak długo musieli czekać na nowy rozdział, ale, jak sami zobaczycie, jest dosyć długi.
(Taaa, wiem, to nie jest wytłumaczenie...)
_____________________
Otarłam łzy z oczu i uśmiechnęłam się szeroko do Jamesa.
 - Ale teraz już wszystko jest ok? - zapytałam ostrożnie. Mężczyzna westchnął, wzruszywszy ramionami, a potem również uśmiechnął się.
 - Może nie zapomniałem, ale się z tym pogodziłem. Z lekką pomocą chłopaków.
 - Oni naprawdę potrafią poprawić humor. - zachichotałam.
 - Masz rację. Jak zawsze. - odparł Maslow, szczerząc równe, białe zęby w promiennym uśmiechu. Wstał z sofy, przeciągając się. - Przynieść ci herbatę? - zapytał uprzejmie.
 - Pewnie, aniołku. Dziękuję. - obdarzyłam go kolejnym uśmiechem i usiadłam wygodniej, przykrywając się kocem. Było mi ciepło i przyjemnie, chociaż opowieść Jamesa błąkała mi się po mózgu, zasnuwając myśli lodowatą, gęstą mgłą. Maud... Ona była prawdziwą artystką. Zdolną do niszczenia, nie tak jak ja. Nie wiem, czy była ode mnie odważniejsza, czy tchórzliwsza... W końcu podcięła sobie żyły, podczas gdy ja, zawsze zatrzymywałam się na krawędzi.
Zwiesiłam głowę. Zauważyłam, że mam tendencję do robienia z siebie ofiary. Podobnie było z Keithem. Przecież w równej mierze byliśmy winni. Raniłam go, dobrze o tym wiem. Tak samo dzisiaj. Przejmowałam się tylko moim bólem, moim cierpieniem związanym z Keithem, a nie zauważyłam tego, jak wokół Jamiego gromadzą się wspomnienia zdolne niszczyć. Po raz drugi tego dnia zawładnęło mną poczucie winy.
Rozmyślania przerwali mi Carlos, Kendall i James, którzy weszli do salonu. Schmidt dzierżył tacę na której stał dzbanek z herbatą i filiżanki. Chwilę potem wszyscy siorbaliśmy gorący napój. Cudowne rozluźnienie rozlało się po moim ciele, gdy napiłam się herbaty. Patrzyłam na nich z uśmiechem wdzięczności poprzez delikatne nitki pary unoszące się znad dzbanka. Jak tylko skończyłam pić, odłożyłam filiżankę i wstałam z sofy.
 - Słuchajcie chłopaki, muszę pojechać do domu. Zakonserwuję swój nowy obraz, zadzwonię do jednego faceta, no i wezmę prysznic, po czym położę się z jakąś dobrą książką. Dziękuję za wszystko i przepraszam, że musieliście po mne sprzątać, i że napędziłam wam stracha. Odwieziecie potem Alice?
 - Pewnie, Lorrie. - odparł z uśmiechem Carlito. - Ale nie sądzę, żebyś teraz mogła jechać sama. Niech ktoś z tobą pojedzie.
 - Właśnie. - zgodził się James. - I jak chcesz, pożycz "Upadek gigantów".
 - Jasne, dzięki. - uśmiechnęłam się. - Kendall, pojedziesz ze mną?
 - Już się robi. - odpowiedział blondyn, po czym oddalił się, by założyć buty. Ja tymczasem przytuliłam Carlosa, a potem bardzo mocno Jamesa, dając mu jeszcze buziaka w policzek.
 - Trzymaj się Jamie. - szepnęłam mu do ucha, a następnie ubrałam swoje buty i wraz z Kennym wyszłam z domu. - Pożegnajcie ode mnie Logana! - rzuciłam jeszcze za siebie.
Po niecałej minucie sunęłam rolls roycem z Kendallem za kierownicą i cały świat wydawał mi się być sennym marzeniem.
 -  Biały samochód trzeba będzie często myć. - zagadnął blondyn, uśmiechając się tak, że widać było jego dołeczki.
 - Nie widzę w tym problemu. - wzruszyłam ramionami. Uśmiech Kenny'ego był zaraźliwy. Trochę bałam się, zważywszy na to, co stało się z cadillakiem, ale łagodny głos Schmidta i spokojne ruchy rąk przy zmienianiu biegów natychmiast mnie uspokoiły. Kendall włączył radio.
Usłyszałam parę dźwięków piosenki Keitha, której teledysk zobaczyliśmy w telewizji, lecz zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć - i pomyśleć - Schmidt szybkim ruchem ręki wyłączył radio, uśmiechając się przepraszająco. Udałam, że nie zauważyłam tego.
Gdy zaparkowaliśmy przed domem, Kendall oddał mi kluczyki i wysiadł. Ja podążyłam za nim.
 - Pa. - powiedział blondyn, przytuliwszy mnie.
 - Czekaj, nie wejdziesz? - zapytałam. - Jak wrócisz do domu?
 - Nie, nie chcę się narzucać, poza tym, mam coś do zrobienia... Wrócę piechotą, to nie jest daleko, gdy zna się skrót.
Westchnęłam.
 - Dobrze, aniołku. - powiedziałam miękko, po czym pocałowałam go w policzek. - Dziękuję ci za wszystko. Powodzenia.
Rozeszliśmy się, nie oglądając się za siebie.
***
Przez parę kolejnych dni, wszędzie trąbili o Keithie. Doprowadzało mnie to do szału. Nie mogłam włączyć radia, żeby nie słyszeć wywiadu z nim, jego piosenki, czy choćby wzmianki o nim. Cieszyłam się, że nareszcie spełniał swoje marzenia, i że przychodziło mu to tak łatwo po czterech latach bezowocnych prób, jednakże przypominała mi się zawsze nasza ostatnia rozmowa i traciłam dobry humor. Wiedziałam, że muszę z nim pogadać, ale nie wiedziałam jak. Najpewniej nie było go w L.A.  Koncertował gdzieś po Stanach, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru jeździć za nim dla paru minut rozmowy. Numer telefonu Keitha zaś, zniknął z mojej karty zaraz po naszym zerwaniu. Alice nic nie mówiła, obserwowała mnie tylko, jak w rozdrażnieniu krążę po domu jak więzień w celi, we wczorajszych ubraniach i z tłustymi włosami, śmiejąc się pod nosem. Kiedyś w ryj dostanie, ot co.
Wszystko to skończyło się czwartego poranka, gdy listonosz przyniósł mi list polecony. W nadawcy widniało imię i nazwisko - ostatnie, jakie spodziewałabym się zobaczyć.
Keith Wood
Alice, która zajrzała mi przez ramię, wydała z siebie zduszony okrzyk. Wymieniłyśmy się ponurymi spojrzeniami, po czym, jak skazańce, powędrowałyśmy do kuchni, gdzie rzuciłam kopertę na stół i nie dotknęłam jej, póki obie nie wypiłyśmy po sporym kieliszku martini. Gdy przełknęłam ostatni łyk alkoholu, zerknęłam w stronę listu z obrzydzeniem, jakby był ścierwem kota przejechanego przez auto, leżącym na podjeździe. Czarnowłosa wskazała mi kopertę ruchem głowy. Westchnęłam. 
Otworzyłam i zaczęłam czytać.
Lorrie!
Mam nadzieję, że list zastaje cię w dobrym zdrowiu.Gdy żegnaliśmy się ostatnim razem, zapomniałem powiedzieć Ci, że zostałem zauważony przez pewnego menagera, który pomógł mi i moim piosenkom bardziej trafić do ludzi. Pewnie już widziałaś mój teledysk. Czy ci się spodobał? Myślę, że tak. Ja w każdym razie jestem zadowolony. Pewnie jesteś ciekawa, dlaczego do Ciebie napisałem. Otóż, mam dla Ciebie sześć biletów na mój koncert w Santa Ana. To niedaleko od L.A, prawda? Chciałbym, żebyś zobaczyła, jak bardzo rozwinąłem się od tego czasu, gdy grałem w małych, zadymionych knajpkach. To będzie coś naprawdę dużego, i chciałbym, abyś zabrała Alice i żebyście obie wzięły ze sobą po dwie osoby. Myślisz, że będziesz miała czas? Jeśli nie - nie odsyłaj biletów. Po prostu daj je komuś innemu, spal, albo wyrzuć - co tylko chcesz.
Keith.
W kopercie znajdowały się również bilety. Koncert miał odbyć się, według informacji podanych na odwrocie, we wtorek, czyli za trzy dni. Przełknęłam ślinę. Jakkolwiek bardzo nie chciałam iść, była to świetna okazja, by posłuchać dobrej muzyki na żywo - i oczywiście rozmowy z Keithem. Chyba to przewidział, bo jeden z biletów był z wejściem za kulisy. Schowałam go do kieszeni dresów, a resztę wcisnęłam razem z listem do ręki Alice.
  - Zrób coś z tym. - mruknęłam.
Czarnowłosa szybko przeczytała tekst, a potem przestudiowała bilety.
 - Bierzemy chłopaków? - spytała.
 - Dobry pomysł. Przyda mi się wsparcie duchowe. Może pojedziesz do nich?
 - Jasne, właśnie miałam taki zamiar. Jedziesz ze mną?
 - Nie. - odparłam. - Zapalę sobie i posłucham winyli.
 - Jak chcesz. - Alice wzruszyła ramionami.
I tak właśnie żyłam przez kolejne trzy dni. Paliłam zielsko, słuchałam winyli, nie robiłam nic. Aż do tego dnia, wyznaczonego na kawałku papieru, który był tak naprawdę dniem mych ponownych narodzin.
***
Wstałam późno, po czym niespiesznie wzięłam długą, odżywczą kąpiel, która spłukała ze mnie warstwę brudu, jaka rosła na mnie przez ostatnie dni, gdy nie wychodziłam z domu, nie myłam się, tylko siedziałam, patrząc  w sufit jak na ósmy cud świata. 
Spojrzałam na zegarek. Była dwunasta, a koncert zaczynał się o osiemnastej. Do Santa Ana jedzie się około czterdziestu minut, więc miałam dużo czasu. Na schodach minęłam się z Alice, która powiedziała mi, że chłopcy przyjadą terenówką Carlosa o siedemnastej. Weszłam na górę, do mojego pokoju, gdzie otworzyłam drzwi do garderoby. Westchnęłam. Rozsunęłam lustrzane drzwi wielkiej szafy, żeby zagłębić się w gąszcz sterylnie zapakowanych ubrań - miękką, szeleszczącą otchłań pachnącą naftaliną i leśnym odświeżaczem powietrza.
Hmmm... Koncert Keitha.
Wybrałam półprzeźroczyste czarne rajstopy, plisowaną spódniczkę z ekologicznej skóry i kremową jedwabną koszulę, a do tego zabawną muszkę na szyję. Co do butów, postawiłam na zwykłe, czarne szpilki z zamszu. Wszystkie te ubrania położyłam w pokoju. 
Wyregulowałam brwi, ogoliłam nogi i pachy, nałożyłam balsam do ciała, wtarłam w skórę różany olejek, po czym spryskałam się Chanel. Zrobiłam wieczorowy makijaż, a potem ułożyłam włosy w miękkie fale spływające kaskadami po ramionach. Westchnęłam. Zegarek wskazywał czternastą. Ubrałam się, po czym zeszłam na dół, by zrobić sobie coś do jedzenia i herbatę. Po "śniadaniu", spojrzałam tęsknie w stronę drzwi do piwnicy. Alice nigdzie nie było. 
 - YOLO. - powiedziałam do siebie, westchnąwszy, a potem przeszłam przez rzeczone drzwi, aby przynieść bongo. Wypaliłam resztkę Holandii, którą miałyśmy z Alice i spojrzałam na przygotowany przeze mnie bilet z wejściówką za kulisy. Zielsko sprawiło, że po moim ciele rozlało się cudowne odprężenie. Zaczęłam się rozglądać za moją ulubioną torebką w kształcie kokardki. Znalazłam ją na wieszaku w holu. Z głupim uśmiechem na twarzy, spakowałam do torebki klucze, błyszczyk, telefon i bilet. Spojrzałam w lustro i zmarszczyłam brwi. Mimo perfekcyjnego makijażu, miałam cienie pod oczami, co upodabniało mnie wyglądem do wampira. Szczególnie z tą krwistoczerwoną szminką. Wzruszyłam ramionami, a potem poszłam poczytać "Upadek gigantów".
Za piętnaście siedemnasta Alice wyłoniła się z gościnnego pokoju, ubrana w czerwoną sukienkę w białe groszki i arcywysokie szpilki. Przywitała mnie uśmiechem tak szerokim, że mogłam policzyć jej wszystkie zęby. 
 - Gotowa? - spytała.
 - Nie bardzo. - odparłam kwaśno, po czym zabrałam się z nią na dół. Po chwili, pojawili się chłopcy, którzy przywitali się ze mną radośnie. Szczególnie Logan. Spojrzałam na niego podejrzliwie.
 - Czy coś przegapiłam? - zapytałam. Wszyscy energicznie pokiwali głowami.
 - Ale nic ci nie powiemy, dopiero potem, po koncercie. - rzekł Kendall, przytuliwszy mnie. 
 - Okej. - westchnęłam, po czym bez przekonania wsiadłam do auta. Pojechaliśmy do Santa Ana, kierując się autostradą I-5.
***
Głupie korki! Z lekkim spóźnieniem wtargnęliśmy na salę, gdzie sprawdzono nam bilety, a potem dopchaliśmy się do swoich miejsc na samym przodzie. Scena była dosyć duża i dobrze wyposażona. Stały tam rzędy mikrofonów, stojaki na gitary oraz perkusja. Nad podwyższeniem zostały powieszone średniej wielkości latarnie w postaci dużych żarówek umieszczonych w przeźroczystych osłonkach w kształcie walców. Żarówki na razie były wyłączone, bo paliły się górne światła. Ze zniecierpliwienia, nie odzywałam się, z zapartym tchem obserwując, jak na scenie pojawia się orkiestra.
Orkiestra smyczkowa? Keith musiał być gwiazdą większego formatu niż sądziłam. Zaraz potem pojawiły się chórzystki w czarnych, zwiewnych kreacjach i z profesjonalnym make-upem. Potem sekcja rytmiczna. A za nimi pojawił się on, witany przez chmurę oklasków, która długo wisiała w powietrzu, zanim nie wziął do rąk gitary.
Keith ubrany był w ciemne kolory, które zawsze mu pasowały. Miał na sobie skórzaną kurtkę. Tę, którą ubrał na naszej pierwszej randce. To dziwne, że na swój koncert ubrał się w prywatne ciuchy, a nie coś, co przygotowali mu styliści. Przypomniało mi się, jak mówił, że on zawsze będzie sam sobie stylistą. Wtedy się z tego śmiałam, ale teraz moje ograniczenie machało mi przed nosem ze swojej krainy absurdu. Westchnęłam, gdy jego błękitne oczy spojrzały na mnie. Uśmiechnął się, ja też. Pomachałam lekko, a on skinął mi głową. Zachichotałam. A jednak, byłam w błędzie. Nasz kontakt nie zanikł.
Odchrząknął i wymamrotał coś do mikrofonu. Brzmiało jak "Witam wszystkich dzisiejszego wieczoru.".
 - Zagram wam set złożony z trzech piosenek. Ta, nosi tytuł "Broken".
A potem światła zgasły.
Latarnie zapłonęły płowym, złocistym blaskiem. Serce wypełniło mi się kurzem, który spływał z sufitu, mieniąc się jak brokat w ich świetle. Moje uszy wypełniły się najcudowniejszą piosenką, jaką kiedykolwiek słyszałam, a sny widokiem Keitha, spełniającego swoje marzenia.



wtorek, 23 lipca 2013

Rozdział 20

Byłam w Krakowie, Wieliczce, Ustrzykach Dolnych, Solinie, Warszawie, Nowym Sączu, Ojcowie, Malborku i Prabutach, dlatego nie mogłam wcześniej pisać. Wakacje są do dupy :/
________________________

Gdy się ocknęłam, leżałam na kanapie, a chłopcy i Alice wpatrywali się we mnie poważnie, siedząc w fotelach. Telewizor był wyłączony. Uśmiechnęłam się słabo.
 - Widzieliście to? Keith. - mruknęłam, żartobliwym tonem.
 - Taa, widzieliśmy. - odparł cicho James. Siedział obok mnie, trzymając moją dłoń. - Wiesz, co mogło ci zaszkodzić, że zwymiotowałaś?
 - Yym, może za dużo zjadłam tych naleśników... A poza tym, to wczorajsze whisky... - odpowiedziałam, wzruszając ramionami. Alice zachichotała.
 - Zatrułaś się. - stwierdziła. - Nie powinnaś w ogóle ruszać się z łóżka, idiotko. - dodała karcącym tonem. - Tyle razy ci powtarzałam, że nie umiesz pić, ale...
 - Dobra, daj se siana. - przerwałam jej. - I zamiast biadolić, podaj mi szklankę wody.
Cała piątka rzuciła się do stolika na wyścigi, i nim zdążyłam mrugnąć, dostałam wielki kubek wypełniony upragnionym przeze mnie napojem. Dopiero, gdy wychyliłam go do dna, pozwoliłam sobie na spojrzenie moim przyjaciołom w oczy. Wpatrywali się we mnie wyczekująco.
 - No co? - zapytałam.
 - Nic. Nie ruszaj się w ogóle z tej kanapy. - powiedział poważnie Carlos, zabierając mi z ręki kubek. Logan przykrył mnie kocem, a James przyniósł mi "Upadek gigantów" Kena Folletta ze swojego pokoju. Spojrzałam na nich jak na wariatów. Twarda pewność w ich spojrzeniach jednak uciszyła wszystkie protesty, które cisnęły mi się do ust. Wzruszyłam ramionami, przyjmując od Latynosa ponownie napełniony kubek. Brzuch już mnie nie bolał, ale za to głowa pulsowała skrzydlatymi płomieniami. Nie to jednak zwracało moją uwagę. Zastanawiał mnie fakt, czemu zareagowałam tak na pojawienie się Keitha w telewizji. Według moich obliczeń, powinnam już pozwolić mu odejść. Haha, ja i moje obliczenia. Uderzył mnie fakt, że Keith, chłopak, który bawił się w gwiazdę rocka, naprawdę zdobył popularność. Naprawdę wydał singiel. Jeszcze gdy byliśmy parą, jego marzenia były dziecinną igraszką. Odrzucała mnie jego pewność siebie, jego twardość i poczucie, że bycie sławnym i uznanym rockmanem mu się należy. Był jak Aleksander Wielki, ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że świat będzie jego. I tak samo jak młody, macedoński król, poza tym jednym, nie miał żadnego innego celu. Teraz zdałam sobie sprawę z tego, że bałam się trochę życia w jego cieniu. O ironio, akurat wtedy, gdy było odwrotnie. Ale obawiałam się, że Keith zostanie jednak gwiazdą, że przyćmi mój blask, i że po wsze czasy będę znana jako "Lourette D. dziewczyna Keitha Wooda, legendy rocka". Dotarło do mnie, jak prymitywne i samolubne były moje lęki. Było mi wstyd. Odkryłam prawdziwy powód, dla którego nie pomagałam Keithowi w karierze muzycznej, a robiłam z niego modela, moją maskotkę, zabawkę wielkiej, bogatej, wpływowej malarki, która, znudziwszy się i przeżarłszy duszę, odejdzie, by poszukać świeżej krwi. Oczywiście, nie przedstawiało się to w aż tak ponurych barwach, bo mimo wszystko kochałam Keitha - jak moje błogosławieństwo i moje fatum, zgadzałam się na wszystko, czego zażądał, i zostawałam w domu, gdy ten jechał na festiwale rockowe, by wrócić, cuchnąc wódką i z pomieszaniem w oczach wywołanym LSD. Budowałam sobie z nim różowy, cieplutki domek, pewna, że odnalazłam mój ideał, który pobudza we mnie instynkty zmuszające do tworzenia i niszczenia, oraz do destrukcyjnej, niemożliwej, przesłodkiej, acz przeklętej miłości. Przypuszczalnie od samego początku posuwał jakieś głupiutkie dzidzie, ale ja przywdziewałam mu w myślach aureolę. Aureolę dla mojej bestii odzianej w skórę kozła i ziejącej ogniem spustoszenia w mojej sercu. On uciszał mnie słodkimi kłamstwami, a ja uciszałam siebie kolejną butelką wina. Żylibyśmy do teraz w naszej hedonistycznej bajce dla dorosłych, gdyby nie to, co zobaczyłam w Nowym Jorku. Z zaskoczeniem odkryłam, że te wspomnienia mnie nie bolą. Widocznie tak właśnie miało być. Jednakże, coś innego mnie bolało. Czułam wstyd. Wstyd, że moje spotkanie z Keithem zakończyło się tak, a nie inaczej. Ten teledysk to przypomnienie od Boga. Przypomnienie, że jeszcze nie wszystkie krzywdy zostały odpuszczone. Mój mały, słodki Keef. Co ja ci zrobiłam?
Łzy zapiekły mnie w oczach, więc porzuciłam myślami ten drażniący temat. Muszę spotkać się z Keithem. Albo wytłumaczymy sobie wszystko, albo rozstaniemy się w niewiedzy, i będziemy mijać się jak statki transatlantyckie na zamglonym oceanie.
Z zamyślenia wyrwał mnie Carlos, który zerwał się z fotela, by pójść do kuchni, mamrocząc coś o herbacie. Alice i Logan wyszli na ogródek, aby porozmawiać o sprawie syna Hendersona. Kendall, uśmiechnął się do mnie życzliwie, i poklepawszy po ramieniu, wyszedł za Latynosem. Zostałam sama z Jamesem w kłopotliwej ciszy.
 - Nic cię nie boli? - przerwał ją mężczyzna, patrząc na mnie smutno swoimi błyszczącymi oczami szczeniaczka. Pokręciłam głową, wpatrując się w kubek z wodą znajdujący się w moich zaciśniętych dłoniach.
 - Muszę spotkać się z Keithem. - powiedziałam, a Maslow uniósł brwi w zdziwieniu.Wygiął śliczne, różane wargi w grymasie.
 - Widziałaś się z nim wczoraj, i spójrz, co wyszło. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
 - Och, Jamie, ty nic nie rozumiesz... - mruknęłam. - Wczoraj tak naprawdę nic z nim nie rozmawiałam. Za bardzo bolał mnie widok jego twarzy. Ty nigdy tego nie zrozumiesz, jak to jest, gdy patrzy się w twarz osoby, z którą wiązałeś całe swoje życie, wszystkie swoje emocje, wszystkie uczucia, i gdy się wie, iż wieczność wam obiecana pójdzie w zapomnienie wraz z innymi, sczezłymi już marzeniami...
James uśmiechnął się gorzko i potrząsnął głową.
 - Skąd wiesz? - zapytał szorstko.
Zmroziło mnie. Sekundy upływały w milczeniu, tak przytłaczającym, że zdawało się mnie dusić.
 - Nie wiem. - odparłam w końcu. - Nic mi nie mówiłeś. - zwiesiłam głowę.
 - Bo też nic nie ma do mówienia. - odparł łagodniej, wzruszając ramionami. Starał się nie zdradzać, ale w jego oczach widziałam ból. Posunęłam się na kanapie i zrobiłam miejsce obok siebie.
 - Siadaj. - powiedziałam, i poczekałam, aż brunet to zrobi. Gdy usiadł, wzięłam go za rękę, po czym wtuliłam twarz w jego ramię. - Wiem, że jest coś do mówienia. Widać.
Jamie westchnął.
 - Naprawdę chcesz tego słuchać? - zapytał.
 - Jak nigdy niczego dotąd. - przytaknęłam z uśmiechem. James odpowiedział podobnym, lecz nieśmiałym i nerwowym.
 - Tak więc. - zaczął. - Wszystko odbyło się z trzy lata temu, czy coś. Byłem porywczym dwudziestolatkiem, ale trząsłem gaciami przed moją matką, która postanowiła zabrać mnie gdzieś na zielone łąki w Wyoming u stóp gór Grand Tetons. Najbardziej pamiętam, że było tam wiele łosi, i, co najbardziej zapamiętałem, ogromne, soczystozielone cykady, które grały całą noc. Mi ich śpiew przypominał wtedy płacz. Poznałem ją właśnie tam. Na imię jej było Maud, i chyba pochodziła z tych okolic. W pamięć, najmocniej zapadł mi kolor jej paznokci. Zielony, tak zielony, jak cykady, których tak wiele tam widziałem. Było lato, gorące i upalne. A ja młody i głupi. Co tu dużo mówić, zauroczyłem się. Matka miała w Wyoming faceta chyba... pamiętam, że nie zwracała na mnie zbytnio uwagi. Wynajęła nam domek, ale nie sypiała tam. Ja się cieszyłem, bynajmniej miałem spokój. Wychodziłem wieczorami na spacery, wsłuchiwałem się w płaczące pod księżycem cykady, i miałem cichą nadzieję, że Maud również wyjdzie, i że spotkamy się w ciemności, jak uciekinierzy. Trwało to parę nocy. Któregoś wieczoru, w moim stałym miejscu, na niewielkim wzgórzu obsypanym kolorowym kwieciem, na którego szczycie stał wielki, stary świerk, zauważyłem siedzącą z notatnikiem postać. Była to właśnie Maud. Podszedłem i zagadałem. Rozmawialiśmy całą noc. Pamiętam jej gromki, perlisty śmiech. Śmiała się trochę jak ty. - uśmiechnął się smutno. - I tak jak ty, miała chude, delikatne nadgarstki. Zauważyłem, że mimo upału, zawsze nosi długie rękawy. Otóż, na rękach wycięła sobie podobne ozdóbki, do tego, co zrobił Kendall. Ale o tym dowiedziałem się później. Maud była outsiderką, stroniącą od ludzi, z duszą przepełnioną artyzmem. Notatnik, który zawsze ze sobą zabierała, pełen był różnych strasznych, ale pięknych opowieści i wierszy. Maud mieszkała sama i była jedynaczką, ale opowiadała czasem, że ma młodszą siostrzyczkę, która wychodzi z luster i mieszka w wielkim pałacu nad brzegiem rzeki z samiusieńkim Szatanem. Miała dziwną wyobraźnię i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Nie dowiedziałem się nigdy, dlaczego się cięła i była nieszczęśliwa. Nasza znajomość pogłębiła się, zacząłem się zakochiwać. Czasem trzymaliśmy się za ręce i całowaliśmy u stóp tego wielkiego świerku pod którym zagadałem do niej po raz pierwszy. Ale, wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć. Któregoś poranka, znaleziono zimną i sztywną Maud w swoim mieszkaniu. Rozbiła lustro i podcięła sobie żyły jego odłamkami, wykrwawiając się na śmierć. Zostawiła tylko krótką notatkę, że wraca do swojej siostrzyczki. - głos mu się łamał, aż wreszcie, ostatnie słowa wyszeptał. Oczy miał mokre, ale nie płakał. - W nocy, tego samego dnia, powróciłem do domu, a matka ze mną. Dziwne, ale po tym wszystkim, w głowie miałem tylko zielone paznokcie Maud. Zielone jak cykady...
 - Cykady, które już nie płakały. - dopowiedziałam drżącym głosem, ściskając zimne dłonie Jamesa i próbując zdusić łzy dławiące moje gardło. James przytaknął ze smutnym uśmiechem.
 - Nie pozostało mi nic innego, jak zapomnieć. - powiedział, kręcąc głową.
 - Och, Jimmy... - zaszlochałam, po czym przytuliłam go mocno. Gdzieś na dnie mojego serca pojawiło się wspomnienie Maud. Cykady zapłakały jeszcze na moment.

środa, 26 czerwca 2013

Rozdział 19

Wybaczcie mi spóźnienie, ale miałam zapierdol ze szkołą itp. :<. No i brak weny X_x  Poza tym, może wstawię moje najbardziej SWAGowe zdjęcie z Gimbalu, jeśli pod tym wpisem będzie co najmniej 7 komentarzy ~!
Zapraszam na rozdział 19.
________________________
W garażu stał rolls-royce. Ale nie byle jaki rolls-royce. Limitowana edycja z 1952 r. Samochód, chociaż słowo to nie w pełni oddaje wygląd tego cacka, nie był byle jakim automobilem, ale prawdziwą perełką, godną wyrafinowanego kolekcjonera. Przywiódł mi na myśl zaczarowaną karetę, katedrę na kółkach o chromowaniach i krzywiznach będących istnym cudem techniki z lat pięćdziestątych, nad którymi górowała, niczym galion, figurka anioła. Polakierowany był na biało - samochód wiozący do nieba. Łzy napłynęły mi do oczu.
 - To dla mnie? - na wpół wyszeptałam, na wpół pisnęłam łamiącym się głosem. Chłopcy kiwnęli głowami. - Musiał kosztować fortunę, nie mogę go przyjąć. - westchnęłam.
 - Gadasz głupoty. - powiedział miękko Kendall, który położył mi rękę na ramieniu. - Wykorzystałem pieniądze z Twojego ubezpieczenia za cadillaca, a resztę dopłaciliśmy we czwórkę. Niby nie miałem prawa pobrać za ciebie pieniędzy, ale wystarczyło parę łapówek. Dużo nie straciłem. Carlos i James to załatwili, bo ja nie miałem siły, dlatego w sumie to prezent od nas wszystkich.
Pokręciłam głową, uśmiechając się od ucha do ucha. Cholerny Schmidt.
 - To był twój pomysł?
 - Z łapówkami, czy z ubezpieczeniem?
 - Z tym i tym.
 - Tak. - uśmiechnął się łobuzersko. - Mój.
Zaśmiałam się. Dokładnie tak zrobiłby to Keith. Na szczęście, to jedyna rzecz która łączyła go z Kendallem. Przytuliłam go mocno i pocałowałam w policzek. Wcisnął mi w dłoń kluczyki, korzystając z okazji. Następnie, przytuliłam resztę chłopaków. Byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałam, zaraz po Alice, która uśmiechała się do mnie i do chłopców, kręcąc głową z niedowierzaniem.
 - Kurde, jesteście niesamowici. - powiedziała do Logana, Carlosa, Jamesa i Kendalla.
 - Wiemy. - odparł Maslow, a ja dałam mu kuksańca w bok. W szampańskich nastrojach wróciliśmy do domu. Nie mogłam w to uwierzyć. Mój własny rolls-royce. Czułam się jak królowa.
 - A teraz. - Carlos klasnął w dłonie. - Zrobię coś na śniadanie.
Przypomniało mi się, jak bardzo jestem głodna.
 - Dzięki, Carlito. - powiedziałam, a potem usiadłam przy stole. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Latynos zaczął wyjmować potrzebne składniki.
Po piętnastu minutach, doszedł nas smakowity zapach.
 - Robisz naleśniki? - spytała Alice.
 - Tak. Twój ma smutną buźkę z kawałków czekolady, bo życie to gówno i chce cię zniszczyć. - powiedział błyskotliwie Carl, po czym wrzucił pankejka na talerzyk z cichym plaśnięciem. Podał go czarnowłosej. Spojrzałam na niego, naprawdę miał buźkę. Pachniał tak smakowicie, że zaburczało mi w brzuchu, tak głośno, że wszyscy to usłyszeli i parsknęli śmiechem.
 - Spokojnie, Lorrie, drugi będzie dla ciebie. - powiedział latynos. Pomyślałam, że Carlos jest wspaniałym kucharzem, masażystą, pewnie również złotą rączką. To chyba chodziło o jego dłonie, silne i szerokie, ale o smukłych palcach, które były bardzo precyzyjne. Pena był jednym z tych ludzi, którzy mogliby wykonywać jakąkolwiek pracę manualną, od malarstwa, przez zegarmistrzostwo, po budowlankę, fryzjerstwo, granie na instrumentach, czy robienie masaży. Paradoksalnie, zarabiał głosem, do którego ręce nie były potrzebne. Po chwili, pojawił się przede mną dymiący naleśnik, na który rzuciłam się ze smakiem.
***
Po pysznym śniadaniu, wzięłam strój kąpielowy z komody w pokoju Jamesa, i się w niego przebrałam. Alice przejechała się z Carlosem i Loganem rolls-roycem po swój. Razem z Kendallem i Jamesym rozłożyliśmy ręczniki, a potem ja zaczęłam się opalać, a chłopcy poszli pływać. Głowa pulsowała mi lekkim bólem. Nic dziwnego, miałam kaca po wczorajszym. Posmarowałam olejkiem swoje nogi, ręce, szyję, dekolt i twarz, a potem położyłam się i zamknęłam oczy. Brzuch lekko mnie pobolewał, pewnie dlatego, iż tak objadłam się przepysznych naleśników Carlosa.
W niedługi czas później, wrócila Alice z chłopakami.
 - Genialnie jeździ się tym Twoim autkiem~! - podjarała się, oddając mi kluczyki, i kładąc się na ręczniku obok mnie.
 - No widzisz. - mruknęłam. - Czysta zajebistość.
Obserwowałam, jak chłopaki pływają w basenie i ochlapują się wodą, podczas gdy z nieba lał się na mnie płonący żar.
Było gorąco. Pot spływał drobnymi kropelkami po mojej skórze, czułam niemalże pulsowanie wrzącego powietrza przesyconego zapachem kurzu i leniwie tańczących promieni słońca.
 - Jutro jadę z Loganem do szpitala. - powiedziała Alice. - Pojutrze wypisują z niego Richards. Logan zdobędzie DNA matki i dziecka, a potem wszystko się okaże. - rzekła, zakładając okulary przeciwsłoneczne i ściągając sukienkę, pod którą miała drogi, dwuczęściowy strój kąpielowy. Zauważyłam kolczyka w pępku.
 - To dobry pomysł. - stwierdziłam, a potem wskazałam ruchem głowy jej nowy element biżuterii. - Nie chwaliłaś się. Pamiątka z Wenecji?
 - Taa, wiesz, te grube melanże moich rodziców i ich kolegów z firmy... - mruknęła czarnowłosa, smarując nogi olejkiem. Parsknęłam śmiechem.
 - No pewnie, jak znam życie, a znam je dobrze, zerwałaś się pod byle pretekstem i ruszyłaś na podbój jakichś nocnych lokali.
 - Wierz mi, albo nie, ale tam praktycznie żadnych nie ma. Była domówka trzy przecznice dalej, a potem obudziłam się rano już z kolczykiem. Co ciekawe, zrobiony jest fachowo, więc go zostawiłam. - wytłumaczyła O'Keefe z florenckim uśmiechem.
 - Oj ty szalona. - zaśmiałam się. Nagle poderwało mnie do góry. Gwałtowny skurcz w brzuchu, który sprawił, że prawie zwróciłam moje przepyszne śniadanie wstrząsnął białą błyskawicą bólu moim żołądkiem. - Jasna cholera! - wyrzęziłam, łapiąc się za bolące miejsce.
 - Ty, co jest? - zapytała Alice podnosząc brew i odkładając opakowanie z olejkiem, z rękoma gotowymi do pomocy.
 - Nic, brzuch mnie zabolał... - odparłam z ulgą, gdyż uczucie szybko się skończyło.
 - Obżarłaś się Carlosowych naleśniczków, to masz. - mruknęła czarnowłosa, kładąc się obok. Dobiegło mnie wołanie chłopaków, którzy chcieli, bym dołączyła do nich w basenie.
 - Masz mnie. - westchnęłam, wstając z miejsca. Przeciągnęłam się, i coś strzeliło mi w kręgosłupie. - Jezuuuniu... - jęknęłam, a potem wskoczyłam do basenu obryzgując wodą wszystkich, którzy tam się znajdowali.
 - Osz ty wielorybie! - zawołał Carlos, za co rzuciłam się na niego, próbując go podrapać, ale złapał mnie James silnymi ramionami, przez co nie mogłam się ruszyć, tylko krzyczałam wzburzonym głosem oszczerstwa na temat Latynosa. Gdy się tym zmęczyłam, Maslow mnie puścił, a ja się odwróciłam i zaczęłam go łaskotać.  Myślałam że to podziała, ale brunet tylko uniósł brew, a potem odpłacił mi pięknym za nadobne, przez co zmuszona byłam odpłynąć od niego jak najdalej. Chlapaliśmy się jeszcze przez jakiś czas, a potem wszyscy ubrali się i powycierali, a potem spotkaliśmy się w salonie.
James włączył telewizor i jakiś program muzyczny.
 - To stacja, która wiernie od dwóch lat puszcza nasze kawałki. - pochwalił się.
 - Dlatego to jedyna, którą oglądasz, c'nie? - zapytałam z szyderczym uśmiechem, a Alice parsknęła i przybiłyśmy sobie żółwika. James prychnął i pokazał mi język. Swój cudowny, różowy, giętki język. Przeszedł mnie łaskoczący dreszcz i aż się wzdrygnęłam. Z wspomnień o słodkich pocałunkach Jamesa wyrwało mnie to, co zobaczyłam na ekranie telewizora. Wyrwałam Jamesowi pilot z ręki i podkręciłam głośność.
Prezenter opowiadał jakieś głupoty, rzucając datami i nazwami klubów i wytwórni płytowych, ale to, co mnie zainteresowało, znajdowało się za nim. Na ekranie wyświetlone było zdjęcie Keitha.
 -... Parę dni temu, artysta wydał swój pierwszy singiel wraz z teledyskiem. Muzyka Keitha Wooda to powrót do lat 60, do Boba Dylana, Beatlesów, czy Donovana. Trudno uwierzyć, że artysta ma dopiero 22 lata. Sprawia wrażenie, jakby urodził się 50 lat za późno. Teraz, muzyka elektroniczna powoli odchodzi w odstawkę, są potrzebni młodzi artyści z talentem i z umiejętnością samodzielnego tworzenia dźwięku. Keith Wood jest właśnie jednym z nich. Ktoś mówił o nim, że wygląda, gra i zachowuje się jak młody Keith Richards. Śmiem twierdzić, że tak właśnie jest ale, że Wooda z żyjącym jeszcze gitarzystą Rolling Stonesów łączy nie tylko imię, twarz i pogłoski o upodobaniach do nielegalnych środków halucynogennych... - mówił lektor, a mi oczy wyłaziły z orbit. Co? Nie. Nic się nie liczyło. Nic nie słyszałam. Krew odpłynęła mi z twarzy. Ważna była tylko wampirzo blada twarz Keitha na zdjęciu i niespokojne bicie mojego serce. Bu-bum. Bu-bum. Bu-b-bu-bum.
 -...A teraz, teledysk Keitha Wooda, życzymy miłego oglądania.
Gdy filmik się skończył, serce mi stanęło, a żołądek skurczył się jak pod uderzeniem pięści. Po prostu porzygałam się na dywan. Zwymiotowałam, i nic więcej nie pamiętam.
__________________________

Nikt nie zauważył, że zdjęcie, w Bohaterach przedstawiające Keitha, jest to zdjęcie młodego artysty Jake'a Bugga, który istnieje naprawdę. Przekształciłam go w postać Keitha na potrzeby bloga, ale tak wgl, to gorąco polecam jego twórczość, mimo, że dla wielu z was nie okaże się pewnie ciekawa. To niesamowity powrót do przeszłości i świeże spojrzenie na Boba Dylana i Donovana, których uwielbiam ;). Przepraszam, że rozdział krótki, ale wraz z początkiem wakacji, zacznę pisać o wiele więcej :D

wtorek, 4 czerwca 2013

Rozdział 18

Przede wszystkim, bardzo chciałabym podziękować Kyasarin-chan - (już zawsze będę cię tak nazywać! To słodziutka ksywka Ja, przyznam się, kiedyś miałam nick Yugure. Oznacza to po japońsku końcową część dnia, tkz. "zmierzch") - za komentarz w zakładce "Imagines +18" - jeszcze raz gorąco zachęcam Was do czytania i komentowania zawartych tam gorących opowiadań~! Dziękuję również za dużą liczbę komentarzy - prawdę mówiąc nie sądziłam, że liczba przekroczy 8 tak szybko. Dziękuję Wam serdecznie za to wszystko. Czuję się prze-szczęśliwa, z tego powodu, iż moje wypociny są czytane i komentowane :D.
Zapraszam na rozdział nr 18~!


Ale zanim to zaczniecie czytać : OGŁOSZENIE PARAFIALNE.
James nagrał, jak większość z Was wie, piosenkę z młodziutkim raperem Mattym B. Jak dla mnie, piosenka jest przeurocza, James dobrze się spisał, a, no i młody również przyjemnie rapuje. Bardzo spodobał mi się teledysk, w którym jest dużo Foxa~! Szczególnie pod koniec. Ja, jako fanka Foxa jestem zachwycona tym. No, przecież ten piesek jest taki śliczny, słodki, piękny, ojejejeje <333
Oto teledysk:


To tyle, jeśli chodzi o ogłoszenie parafialne. Pamiętajcie o wejściu na filmik, kliknięciu łapki w górę, udostępnieniu jej również na fejsie, czy twitterze. Spread the plague, kochani :3.
____________________________


Po wypiciu herbaty, wzięłam szybki prysznic i przebrałam się, niechętnie zostawiając Jamesa sam na sam z Alice. Biedny, mały Maslow. Mimo, że starszy od Alice o dwa lata, przy jej gadulstwie, dominującej energii, rezolutności i odwadze, wydawał się być lekko stłamszony. Naprawdę współczuję przyszłemu chłopakowi Alice. Jeśli czarnowłosa nie trafi na kogoś odpowiedniego, co bardzo prawdopodobne, to na pewno będzie to osobnik pokroju Keitha. Nie będzie potrafił przyswoić sobie jej potężnej energii, dlatego będzie chciał próbować ją jej odebrać. Potencjalnie, nie udałoby mu się to, ale pod warunkiem, że Alice się w nim nie zakocha. Gdyby się zakochała, byłaby zgubiona.
Ale nie martwiłam się o nią. Alice imponowała mi swoją stoickością charakteru, bystrością umysłu i raniącym sarkazmem. Miała zadziwiającą jasność w postrzeganiu sytuacji - nawet pod wpływem nielegalnych środków. Robiło to z niej inteligentną, aczkolwiek nieokrzesaną osobę, jak na razie niezdolną do tak szalonej miłości, którą odczuwałam do Keitha. W strefie uczuć, Alice była rażąco surowa i racjonalna. Przeważnie chłopców zawstydzała. Nie lubiła facetów w jej wieku, bo bali się jej. Była za inteligentna, nie miała zamiaru pasywnie się im poddawać. Czyniło ją to wojowniczką, amazonką. Miałyśmy od lat taki żart, że jeśli jeszcze raz faceci nas zawiodą, to założymy swoją własną lesbijską komunę.
Gdybyśmy naprawdę to zrobiły, podejrzewam, że byłaby to najlepsza decyzja w moim życiu.
Ubrałam się w białą, zwiewną, delikatną sukienkę nad kolano, zawieszoną na cieniutkich ramiączkach. Była z delikatnego materiału, który odbijał promienie słońca, otulającego Los Angeles ciepłem zbliżającego się upalnego lata. Na wypielęgnowane stopy nałożyłam ażurowe, jasne sandałki na szpilce. Przez ramię zawiesiłam torebkę listonoszkę, w której znalazł się telefon, guma do żucia, dokumenty i portfel. Włosy dalej miałam lekko wilgotne. Rozczesałam je tylko, i pozwoliłam im swobodnie opaść na plecy. Następnie spryskałam się Chanel nr 5. W sumie nigdy specjalnie nie podobał mi się ten zapach, w przeciwieństwie do większości, która się nad nimi rozpływała, ale to były naprawdę "porządne" perfumy. Zapach był tak delikatny, jakiego potrzebowałam, długo się utrzymywał, a jedno opakowanie starczyło na długo. Zeszłam pośpiesznie na dół, martwiąc się o Maslowa, który mógł dostać mózgopląsu po dłuższym przebywaniu z Alice. Znałam ją jak własną kieszeń, i bynajmniej nie przesadzałam. Gdy schodziłam po ostatnich schodach, zatrzymałam się nagle, sparaliżowana.
Przez mój żołądek przeszła szybka, ale bolesna fala skurczy. Przez okres około trzech sekund, oczy zamgliły mi się, pod wpływem ostrego, przeszywającego bólu, wypruwającego wnętrzności. Wstrząsnął mną pojedynczy odruch wymiotny, który w sobie zdusiłam. Po chwili krótkiej jak kilkukrotne uderzenie serca, wszystko wróciło do normy. Po bólu nie było ani śladu. Już parę razy miałam tak, że było mi niedobrze po piciu alkoholu, szczególnie, jeśli było to whisky, dlatego nie przejęłam się tym za bardzo. Zmarszczyłam tylko brwi, w przekonaniu, że coś jeszcze mogło mi zaszkodzić. Należałam do osób o dość wrażliwym żołądku, i dlatego starałam się odżywiać w miarę zdrowo - piłam dużo wody, jadłam warzywa i owoce, sucharki, krakersy, sałatki itp. Jedyna rzecz działająca destrukcyjnie na mój organizm to chyba używki. I do niedawna również Keith. Wzruszyłam ramionami i raźno wkroczyłam do kuchni. Od razu spotkałam się ze spojrzeniem Jamesa przesyconym wdzięcznością. Westchnęłam z ulgą. Alice nie zdążyła go zamordować.
 - ...nie, no, ja sądziłam, że będzie bardziej rozmowny, ale nie. Ja ci mówię, James, on się mnie normalnie wstydził. - tu Alice parsknęła wymuszonym śmiechem, przerywając słowotok na ułamek sekundy, żeby nabrać powietrza. - Facet, kurde, miał pięćdziesiąt jeden lat i na początku był pewny siebie, . Przyjechał, żeby wykupić ode mnie sieć restauracyjek, a wrócił do siebie nie dość, że bez restauracyjek, to jeszcze sprzedał mi rodzinną piwniczkę z kolekcją win, których dziś się już nie spotyka. Bawarskie, francuskie, włoskie... I to najlepsze roczniki. - tu zaśmiała się złowieszczo. - Myślał, że mnie w chuja zrobi, ale widocznie te wszystkie grube ryby tak mają. Uważają, że młodzi kompletnie się na niczym nie znają, i nie doceniają ich. A potem sam widzisz, jak jest. Mam dwadzieścia lat, James, a jestem twardsza w biznesie, niż możesz sobie wyobrazić. - uśmiechnęła się, prezentując rząd bielutkich zębów o nieco za długich kłach, nadających jej lekko wampirzy wygląd i  zakończyła opowieść, wbijając w niego spojrzenie piwnych, lekko skośnych oczu o długich, ciemnych rzęsach, których zawsze jej zazdrościłam. Niemalże poczułam, jak Maslow przełyka ślinę. Alice potrafiła być przerażająca. Kiedyś to była również moja ulubiona zabawa, ale szybko ją porzuciłam, na rzecz ciepła i miłości, której potrzebował Keith. Teraz pomyślałam, że nie byłoby źle, jakbym do tego wróciła. Femme fatale w moim wnętrzu uwielbiała widok tych przestraszonych małych chłopców, którzy uciekali w popłochu przede mną i Alice. Tylko dwie, ale jednak tak silne, jak armie maszerujących, złorzeczących kobiet. Ciche zabójczynie. Wyklęte bohaterki, jak wszyscy prawdziwi bohaterowie.  Wysłałam do Alice ostrzeżenie w postaci przygaszonego uśmiechu. Niech mi tutaj nie zastraszy Jamesa do zawału, bo obie będziemy żałować. Zrozumiała mnie bez słów i posłała mi pogardliwe spojrzenie. "Zabierasz mi całą zabawę" - wyczytałam z lekkiego rozdęcia nozdrzy, sygnalizującego rozdrażnienie. Zmarszczyłam lekko brwi i wydęłam dolną wargę w zaczepnej minie. "Powiedziałam raz. Nie każ mi się powtarzać."
Czarnowłosa parsknęła śmiechem i przewróciła oczami, wstając z krzesła. Uwielbiałam w niej to, że rozumiałyśmy się bez słów, i że zgadzała się ze mną wtedy, gdy było to konieczne. Była uparta, ale to tak jak ja. James wodził wzrokiem od jednej do drugiej, próbując wyczaić, jakie procesy przechodzą między nami. Jego mina wyrażała głębokie skupienie, wiedział, że się jakoś komunikujemy, ale nie wiedział jak. Nieważne, jak inteligentny i domyślny, James jest mężczyzną i nigdy nie zrozumie, nas, Amazonek. Posłałam mu pobłażliwy uśmiech.
 - Idziemy, kochani. - zadecydowała Alice. - Lorrie, zdaje się, że cadillac jest w rozsypce. Dlatego więc pojedziemy morrisem.
 - Wzięłaś morrisa? - ucieszyłam się. Alice posiadała śliczny, odnowiony okaz mini morrisa Minor z 1962 roku w kolorze kanarkowym, tylko o bardziej pastelowym odcieniu.
 - Pewnie. - odparła widocznie zadowolona z siebie czarnowłosa, zakładając okulary przeciwsłoneczne. - My, artystki mamy słabość do starych samochodów.
 - Właśnie zauważyłem. - wtrącił James, patrząc przez okno na lśniący w słońcu samochodzik. - Ładny. - pochwalił go. - Ale powiedzcie mi, co w nich tak lubicie?
 - Te stare samochody mają dusze. - powiedziałam enigmatycznie, podziwiając kształt morrisa i tęskniąc za moim starym cadillakiem.- Dusze tych, którzy je zaprojektowali, tych, którzy nimi jeździli, oraz tych, którzy o nich marzyli. - odwróciłam wzrok od auta i skierowałam go na Jamesa, który wpatrywał się we mnie, widocznie zachwycony tymi słowami.
 - Jak tak mówisz, chyba sam sobie sprawię auto z lat sześćdziesiątych... - zgromiłam go wzrokiem. - No co? - zapytał, unosząc ręce do góry w obronnym geście.
 - Jajco. - odparłam.- Jestem pewna, że będziesz musiał się sporo nauczyć, zanim sobie "sprawisz takie auto". Jak już mówiłam, one mają dusze. To oznacza, że mają energię. Będziesz musiał nauczyć się skupiać, aby łączyć swoją energię z ich energią. Będziesz musiał nauczyć się być z nimi jednością. To niesie ze sobą liczne korzyści. Jeżdżenie takim samochodem może odblokować twoją czakrę. Będziesz mógł stwarzać pole neutralizujące klątwy i złą energię. - w miarę mojego mówienia, na twarzy Alice pojawiał się coraz większy uśmiech chochlika, podchwyciła tą zabawę. Na twarzy Jamesa zaś, malowało się coraz większe osłupienie. Zaśmiałam się w duchu i rzuciłam krótkie spojrzenie czarnowłosej. Odpowiedziała mi przymrużeniem oczu z jadowitą rozkoszą.
"Potworzyca."
"Wiem" - odpowiedziałam spojrzeniem.
 -Yyy... To znaczy, że ktoś rzucał na mnie jakieś klątwy? Boże, kto? - zapytał James, nie wiem, czy szczerze, czy nieszczerze przejęty.
 - Och, nie mam pojęcia, aniołeczku. - odpowiedziałam, smakując każde słowo. - Ale ktoś mógłby to zrobić. - James widocznie zbladł.
Jestem hipokrytką. Alice kazałam go nie straszyć, a sama się za to zabierałam. Wzrok czarnowłosej utwierdzał mnie w przekonaniu, że ona też to zauważyła. Dusiła się w środku ze śmiechu, chociaż na twarz przywołała wyraz uprzejmej obojętności.
 - Ej, to chyba bym musiał sprawić sobie to auto, na serio... - szepnął ledwo dosłyszalnie Maslow, który już nie wiedział, czy brać nas na poważnie, czy nie.
 - A po co ci? - prychnęłam. - Tylko żartowałam.
W tym momencie Alice wybuchnęła śmiechem, a ja z nią. James pokręcił głową. Wymamrotał coś, co brzmiało prawie jak "Wstrętne babiszony..."
 - Do usług. - odparłam służalczo, dygając przed nim. Maslow się fochnął i odwrócił twarz.
 - Zadzwonię sobie po taksówkę... Jak przyjechałem taryfą, tak mogę odjechać... Coś wątpię, czy chcę dalej z wami się zabierać. - mruknął, po czym poszedł do przedpokoju, aby założyć buty. Spojrzenia moje i Alice się spotkały. Parsknęłyśmy śmiechem, a czarnowłosa przybiła mi piątkę. Jako, że swoje obuwie miała na sobie, wyszła z domu. Po drodze, wskazała ruchem głowy na Maslowa, który skrzętnie nas ignorował. Kiedy Alice zniknęła za drzwiami, uklękłam przy Jamesie który wiązał buta.
 - James... - zagadnęłam.
Cisza.
 - Jamesy... - powiedziałam, prawie błagalnym tonem. Brunet dalej miał wzrok utkwiony w bucie, którego sznurował. Przełknął tylko ślinę.
 - Jamie, aniołku. - zamruczałam cicho, dotykając jego policzka. Ten, zamknął oczy i odezwał się.
 - Nie wiem czemu, zawsze jak ty robisz sobie ze mnie jaja, mnie to jakoś nie śmieszy. - powiedział szorstko.
 - Skarbie, bo bierzesz to wszystko za bardzo na poważnie. - mruknęłam miękko. Maslow uwielbiał, jak się do niego tak zwracałam. - Chociaż ja też trochę przesadziłam, przepraszam. Ale z Alice tak mamy... Uwielbiamy żartować z medytacji, czakry, energii i takich tam. Miałyśmy taki okres, że przez trzy miesiące mieszkałyśmy w hinduskiej aśramie, medytując, będąc na skrajnej diecie i próbując połączyć się z Śiwą. Codziennie przez parę godzin siedziałyśmy bez ruchu, powtarzałyśmy mantrę Al Namaha Śiwaja, uczyłyśmy się sanskrytu, i żyłyśmy w celibacie. - zaśmiałam się. - To ciekawe doświadczenie, ale dla dwóch młodych kobiet, w dodatku artystek, przeżywających świat zaledwie na tchnienie, to było bardzo trudne. W ciągu tych trzech miesięcy o mało co nie zrezygnowałyśmy ze sto tysięcy razy. Ale trzymał nas tam jeden cel. Dotrwać, zrozumieć, przeżyć. Rozpaczliwie chciałyśmy przeżyć. Teraz, śmiejemy się z takich rzeczy, ale to znak, że jest to dla nas ważne. - wytłumaczyłam cicho. - Przepraszam, kochanie. - zakończyłam wypowiedź lekkim uśmiechem. Maslow otworzył oczy, a potem miękko odwzajemnił uśmiech. Uroda jego twarzy zapierała dech w piersiach. Kiedy na niego patrzyłam, nie wiedziałam, co w nim jest boskie, a co ludzkie. Wydawał mi się być mityczną postacią, leśnym faunem, albo trytonem z oceanu. Adonisem, a może półbogiem. Widziałam w nim wieczność. Wieczność, która umiejscawiała się w czasach, kiedy starożytni Grecy budowali świątynie dla swych bogów, i wykuwali w marmurze herosów, którzy - to pewne - mieli ciała i twarze Jamesa. Popchnięta impulsem, złożyłam pocałunek na jego wargach. Pocałunek, który trwał parę sekund, a może kilka dni, rozognionych, spłomieniających się w pożodze, która wywołana była tylko przez gorąco jego ciała i jasność jego energii. Maslow oddał mi pocałunek, a potem uśmiechnął się. Migdałowe oczy błyszczały w półmroku korytarza. Skończył wiązać buta, a potem wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę, gdzie Alice już czekała na nas w samochodzie. James poinstruował ją, jak ma jechać.
Po upływie kilkunastu minut, byliśmy pod domem chłopaków.
Weszliśmy do środka, gdzie w kuchni byli Logan i Kendall. Przywitałam się z obojgiem, przytulając ich. Nie ominęła mnie sarkastyczna uwaga Hendersona, na temat mojego wczorajszego whisky.
Przewróciłam oczami, a potem odsunęłam się, aby odsłonić Alice, która była tak drobna, że nie było jej praktycznie zza mnie widać. Ta, przywitała się z Kendallem, ściskając go serdecznie.
 - Logan, to jest moja przyjaciółka Alice. - powiedziałam.- Alice, a to nasz główny poszkodowany.
 - Heej. - czarnowłosa uścisnęła Logana z uśmiechem. - Słuchaj, mam szereg hipotez, co do tego dziecka... - od razu zajęła go swoją paplaniną. Logana i Jamesa różnił ten fakt, że Henderson żywo słuchał tego, co ona mówi, i prowadził aktywny udział w rozmowie, wtrącając co chwilę uwagi, albo zaprzeczając czy potwierdzając coś. Widać, zapalił się na myśl, że Alice jest zdolna do tego, aby udowodnić, że nie jest ojcem dziecka. -... przede wszystkim, trzeba zrobić test na ojcostwo. Oczywiście, matka może się nie zgodzić, i ma do tego pełne, niezaprzeczalne prawo. I ja podejrzewam, że się nie zgodzi. Dlatego, należy zdobyć DNA jej i dziecka. Może to być kawałek naskórka, włos, paznokieć, ślina, cokolwiek. Pomysły mam takie... - spojrzałam zachwycona na Alice. Cała ona. Patrzyła trzeźwo na sytuację i miała gotowe plany z postępowaniem. Jak mogliśmy nie pomyśleć o teście na ojcostwo? To proste jak drut. Ale, jak ja sama mam w zwyczaju mówić, najciemniej jest pod latarnią. Czasem coś, co jest najłatwiejsze, zwykle jest najtrudniejsze, to paradoks życia codziennego. Wymieniłam z Kendallem porozumiewawcze uśmiechy i zaczęliśmy zaparzać herbatę.
 - Gdzie Carlos? - zapytałam, kątem oka widząc, jak James siada przy stole. Uśmiechnęłam się do niego.
- W sklepie. Mówił jeszcze, że ma dla Ciebie jakąś niespodziankę. W sumie, to niespodzianka od nas wszystkich. Wiesz... To, co się ostatnio stało... Te dwa tygodnie...
 - W porządku, Ken. - powiedziałam miękko. - To były cudowne dwa tygodnie. Przeżywałam gorsze rzeczy niż ten wypadek i zatrucie bananem. - uśmiechnęłam się.
 - Domyślam się. - mruknął Schmidt. - Ale mi jest naprawdę przykro.
 - Kendall... - zaczęłam ostrzegawczo.
 - Już, już się zamykam.
Zaparzyliśmy sześć herbat. Dla mnie, Jamesa, Kendalla, Alice, Logana i Carlosa, który właśnie wpadł do kuchni. Zatrzymał się w progu, patrząc na Alice z rozdziawionymi ustami.
 - To ty... - powiedział, uduchowionym tonem. Rzucił siatkę z zakupami na stół.
 - Och, cześć Carlos. - przywitała się Alice, a potem go uścisnęła.
 - Zaraz, znacie się? - zapytałam. Pamiętałam, że Alice była największa fanką Carlosa z całego BTR... Ale nic nie mówiła, że go zna.
 - Nie bardzo. - wytłumaczyła Alice, a potem zgromiła mnie wzrokiem. - Opowiadałam Ci, że na koncercie w Toronto udało mi się wyciągnąć jego autograf. Widocznie, byłaś za bardzo zajęta Keithem.
 - Zlituj się... - odparłam. - Dowiedziałam się, że zdradza mnie od paru miesięcy, i byłam w rozsypce.
 - Spoko... - powiedziała Alice, a potem uśmiechnęła się do Carlosa.
 - Zapamiętałem ją, bo to chyba najbardziej nieustępliwa Penator, jaką kiedykolwiek spotkałem. - powiedział ten, czochrając jej fryzurę. - To był ostatni koncert w trasie, i byliśmy wyczerpani jak cholera. Nie mieliśmy siły ani ochoty rozdawać autografów, musieliśmy po cichaczu wpakować się do tour busa, bo fanki by nas zmiażdżyły. Wszędzie pełno ochrony, jak w jakimś filmie. Nie dość, że wyprowadziła w pole ochroniarzy, to jeszcze zaszyła się w tour busie... Ja padam na łóżko, tak jak stałem, chcę zasnąć, a tu nagle jej głos "Czekałam na ciebie"... Nawet nie wiecie jak się przestraszyłem. Chciałem krzyczeć po chłopaków i ochronę, wywalić ją stamtąd, ale uśmiechnęła się ujmująco i w prostych słowach, ale bardzo pięknych, powiedziała mi, że mnie podziwia, i że strasznie się męczyła, żeby dojść aż tutaj. Wytłumaczyła mi, że wie, że jestem zmęczony, ale prosi tylko o jeden autograf, a potem sobie pójdzie. Teraz oczywiście wiem, że robiła mnie w chuja. -  uśmiechnął się łobuzersko, na co Alice zrobiła skromną minę. - Wykiwanie ochrony było dla niej dziecinne proste, a cała historia po prostu dobrą zabawą.
 - Och, cała Alice. - skwitowałam, na co wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem.
 - To o niej nam mówiłeś? - zapytał Logan, wskazując kciukiem czarnowłosą. - W sumie, inaczej ją sobie wyobrażałem.
Pożartowaliśmy jeszcze chwilę, a potem moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Jamesa. Trzymał w ręce czarną bandankę zwiniętą w pasek.
 - A teraz, Lorrie, twoja niespodzianka. Jest od nas, dla ciebie. Pozwól, że zawiążę ci oczy. - chwilę później źrenice zasnuła mi ciemność. James zawiązał mocno bandanę, aby się nie ześliznęła, a potem uniósł mnie silnymi ramionami i wziął na ręce. Pisnęłam cicho.
Słyszałam za nami kroki Kendalla, Alice, Logana i Carlosa. James niósł mnie bez wysiłku, jakbym nic nie ważyła. Poczułam, że wychodzimy z domu, a potem w lewo, w stronę garażu. Usłyszałam odgłos otwieranych automatycznych drzwi. Jamesy postawił mnie na ziemi, a potem odwiązał bandankę.
Z gardła wydobył mi się zduszony okrzyk radości i wdzięczności.
Prezent, jaki dali mi chłopcy, był niesamowity.
_______________________________
A jaki to prezent, dowiecie się w następnym rozdziale.
Zapraszam do komentowania i takie tam!
Mam nadzieję, że podoba się Wam nowy wystrój bloga ^^.
Następna notka pojawi się, gdy będę miała 10 komentarzy :33
KOCHAM WAS ŻE KURCZĘ NIE WIEM <3

sobota, 1 czerwca 2013

Rozdział 17

Zapraszam na nowy rozdział ^^.
Dziękuję Monice za "oszukanie" 3 pozostałych komentarzy, do obiecanej liczby 10 ^^.
Nie jestem wredna, więc daję rozdział, ale w przyszłości proszę o trochę mniej walące po oczach oszukiwanie. Aczkolwiek, miło wiedzieć, że mam już fanów i jestem bardzo z tego zadowolona ;__;
Mój blog dzięki Wam jest coraz lepszy :DD
Kocham Was, słoneczka! :3 Zapraszam do zakładki "Imagines +18",  w której co bardziej zboczeni z was, znajdą pożywkę w postaci na razie tylko trzech, gorących opowiadań, które rozbudzą was... że ho ho. XD
Zauważyłam również, że jakaś osoba kopiuje mojego bloga i nie jestem z tego zadowolona.
Sami zobaczcie: http://yourdarkangel.blog.onet.pl/
Przykro mi. Napisałam już do tej dziewczyny :c.
Nie chciałabym, żeby posypały się hejty, ale jestem zdenerwowana.
No cóż, zapraszam do czytania :33
_____________________________

Biegłam tak, i biegłam, aż zabrakło mi tchu. W słuchawkach, łkało cicho Invisible. Dysząc ciężko, nie wiedząc, gdzie właściwie jestem, usiadłam na najbliższej ławce. Zdjęłam słuchawki, wsłuchując się w śpiew sunących po asfalcie opon  samochodów o przyciemnianych szybach, podejrzanych ciężarówek wiozących "delikatny towar", odgłosów pojedynczych wystrzałów. Dziwne, ale nie czułam się niebezpiecznie w mrokach wielkomiejskiej nocy. Nie dalej jak dwa lata temu, z Keithem byłam częścią tego podziemnego światku. Wychodziliśmy nocą, jak wampiry, poszukując schronienia w zmysłowej chmurze szeptu, utkanej z dymu marihuany i w podejrzanych tabletkach, które odbierały nam przytomność i wolę, kryjąc świat w białej ciemności i gęstej mgle. Westchnęłam, kryjąc twarz w dłoniach. Płowe światła latarni sprawiały, że ciemne sylwetki budynków wydawały się płaskie, jak z papieru. Wielki księżyc, bliski pełni błyszczał srebrną glorią na atramentowo czarnym niebie. Siedziałam na tej bezimiennej ławce chłonąc wibracje pulsującego Miasta Aniołów, które nigdy nie zasypia. Molekuły tańczyły wokół mnie, w prawiecznym bezruchu, w pląsie wszechświata.
Wstałam, i wróciłam do domu, zostawiając na ławce swój niepokój, strach i niedowierzanie. Poszłam na poddasze, do mojego atelier. Wzięłam ołówek w dłoń i naszkicowałam na średniej wielkości płótnie lampkę biurową. W strumieniu jej bladego światła, stanął narysowany moją kreską malutki człowieczek ubrany w smoking, z wąsikami, monoklem, cylindrem i laską w drobniutkiej rączce. Po prawej stronie lampki, bardziej   w cieniu, stało jeszcze dwóch, trzymających nad głową wielką, w porównaniu z nimi, strzykawkę i celowali jej igłą prosto w trzeciego, skulonego w obronnym geście. Za lampką było rozgwieżdżone niebo, na którym szybowały jeszcze dwa człowieczki, na grzbiecie wielkiego, latającego kota. Na ziemi pod lampką i pod stopami ludzików, narysowałam kałuże jakiejś ciemnej cieczy. W transie natchnienia, wyjęłam ciemne, ponure farby i zaczęłam nimi wypełniać obraz. Malowałam trzeźwa jak świnia, pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna. Przypuszczalnie, od czasów początków liceum. Paradoksalnie, to był jeden z moich najbardziej psychodelicznych obrazów, nie licząc abstrakcji. Namalowałam go impresjonizmem, wypełniając przestrzenie punktowo, sprawiając, że obraz drżał w oczach, a lampka płonęła prawie ogniem, oświetlając samotnego człowieczka w centrum obrazu. Podpisałam się w progu, jasną farbą i zostawiłam malowidło do wyschnięcia. Ziewnęłam przeciągle. Za oknem różowiła się już jutrzenka, rozwiewając mroki tej nocy, przynosząc ze sobą radość i nadzieję. Zeszłam do kuchni, gdzie zrobiłam sobie kawę, omijając porozbijane wczoraj szkło. Po wypiciu pobudzającego napoju, posprzątałam szczątki butelki i wyrzuciłam do śmietnika. Weszłam do salonu, wyciągnęłam adapter i włączyłam winyl Beatlesów Magical Mystery Tour, dalej będąc w nastroju do psychodelicznej twórczości. Kołysząc się miarowo w rytm muzyki, zeszłam do piwnicy i wyjęłam z niej bongo. Z mojej sypialni wzięłam torebkę z drugą połówką grama zielska, który zostawiła mi Alice przed wyjazdem. Nabiłam cybuch i zapaliłam.
Szarawe, aksamitne kłęby dymu wzniosły się pod drewniany sufit. Położyłam nogi na stoliku i wpatrywałam się w kupkę popiołu w kominku.
Myślałam o tym, że każda rzecz ma w sobie jakąś energię, którą można z niej uwolnić, na przykład podpalając tę rzecz. Drewniany patyk oddaje całą swoją energię, kiedy ogarnie go ogień, dlatego później pozostaje z niego proch. Pomyślałam o tym, że o mały włos ja nie oddałam całej swojej energii Keithowi.
Gdyby nie to, iż dowiedziałam się o tym, że mnie zdradzał, teraz już byłaby ze mnie kupka popiołu, taka jak ta w kominku. Przeraziła mnie ta myśl. Skrzywiłam się odruchowo. Dla mojego serca, zerwanie z Keithem to był koniec świata, ale dla całej mnie, to był ratunek przed prawdziwym końcem.
Dopóki ja istnieję, świat może się kończyć tyle razy, ile chce. Bo póki jestem ja, mam swój własny mały świat, w moim sercu.
Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że już mam dobrze i odłożyłam bongo, głębiej wtulając się w miękkie poduszki na sofie. Poczułam, że siedzę na czymś twardym.
Mój telefon. Otworzyłam klapkę, i zobaczyłam że mam dziesięć nieodebranych połączeń i dwie wiadomości.  Wszystkie połączenia były od Jamesa, z wczoraj, przypuszczalnie z tego czasu, gdy leżałam nieprzytomna w salonie. Parsknęłam sarkastycznym śmiechem. Pierwsza wiadomość, była od Alice. Czarnowłosa pisała, iż przybędzie około 13:00.
Drugi SMS napisał Maslow.
Lorrie, przyjadę do ciebie przed południem. Martwię się. 
Zmarszczyłam brwi. Niby czemu miałby się martwić? Czyżby coś mi groziło? Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Przez gęsty dym zawieszony w powietrzu, wydawało się o wiele mniejsze. Tutaj groziła mi samotność. Prawie czułam jej lodowate palce na swoim karku. Zerwałam się z przerażeniem z sofy. Podeszłam pośpiesznie do barku i nalałam sobie lampkę wina, którą wypiłam duszkiem. Odwróciłam się. Ściana za kanapą była pusta. Ani śladu tej mroźnej obecności za moimi plecami.
 - Za dużo spaliłam. - wymamrotałam do siebie, aczkolwiek żołądek dalej ściskał mi niewytłumaczalny strach. Wypiłam drugą lampkę wina, i poczułam się, jakby ktoś mocno uderzył mnie w brzuch. Padłam na kolana, czując w ustach smak wymiocin. Przełknęłam je i zwinęłam się w kłębek, mocno oplatając ramionami rwący silnym bólem żołądek. Przez kilka minut walczyłam z mdłościami, aż wreszcie przeszły tak nagle, jak się pojawiły. "Co się ze mną dzieje?" pomyślałam z przerażeniem. Powoli, jakby z trudem, wstałam. Z obrzydzeniem patrząc na kieliszek, włożyłam go z powrotem do barku, butelkę również. Zielsko schowałam pod kanapą, a bongo wyniosłam piwnicy.
Otworzyłam jedno z wielkich okien, aby wywietrzyć.
 - Chyba nie powinnam mieszać trawki z alkoholem. - Mruknęłam, wzruszając ramionami, a potem zmieniłam winyl na Imagine Johna Lennona. Na piosence Creepled Inside, usłyszałam pukanie do drzwi. Chwiejnym krokiem podążyłam w tamtą stronę i spojrzałam przez wizjer. Za drzwiami stał Jamie, ubrany w ciemnoniebieską koszulę i czarne dżinsy, nerwowo postukując podeszwami eleganckich butów. Uśmiechnęłam się odruchowo. Jego ciepła, uspokajająca energia odganiała mrok kłębiący się naokoło mnie. Otworzyłam drzwi.
 - Witaj aniołku. - powiedziałam cicho i ochryple. Miałam sucho w gardle. Od razu twarz Jamesa rozjaśnił uroczy, szeroki uśmiech. Przytulił mnie miękko.
 - Hej, Lorrie. - odparł cicho, kiedy ja wdychałam piżmowy zapach jego perfum. Dopiero teraz zauważyłam, jak było mi zimno, gdy wtuliłam się w jego gorące ciało. Odsunęłam się od niego i zaprosiłam do środka. Gdy wszedł i zdjął buty, położyłam rękę na jego cieplutkim policzku. Skrzywił się nieznacznie.
 - Masz lodowate dłonie. - powiedział. - W ogóle, bardzo tu zimno. Już na dworze jest cieplej. - rozejrzał się naokoło.
Wzruszyłam ramionami.
 - Byłam prawie cały czas na górze. Malowałam.
Twarz Jamesa rozjaśniła się.
 - Pokażesz mi? A co to jest, portret, abstrakcja?
 - Hmm... Coś psychodelicznego. Sam zobaczysz. - poprowadziłam go na górę, do atelier. Pokazałam mu dłonią swój nowy obraz. Przypominał trochę  Van Gogha, ze względu na zdecydowane kolory i kontrasty ciepłych z zimnymi. Spojrzałam na Jamesy'ego, który uśmiechał się szeroko.
 - Łaał. Przypomina trochę "Ciszę". Uwielbiam twój styl, te trochę mroczne obrazy. Ciarki mnie aż przechodzą. - podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. - Jestem z Ciebie dumny. - pocałował delikatnie moje czoło, a mnie oblało przyjemne ciepło.
 - Dzięki, Jamie. - szepnęłam cicho, wtulając się w jego pięknie umięśniony tors. Dzięki niemu zapominałam stopniowo o dzisiejszych dziwnych doświadczeniach. Odsunęłam się od niego po chwili. - Napijesz się czegoś? Może herbaty?
 - Pewnie, a jaką masz?
 - Zaraz zobaczymy. - po tych słowach, poprowadziłam go do kuchni, gdzie otworzyłam szafkę i zaczęłam przeglądać górę kolorowych, kartonowych pudełeczek.
 - Łoł, dużo ich masz. - odezwał się Maslow.
 - Mhm... Mam melisę, pokrzywę, miętową, rumiankową, zieloną w torebkach, zieloną w listkach, zieloną ze skórką pomarańczy, zieloną z opuncją, zieloną z jabłkiem i cynamonem, zieloną z gruszką, zieloną z pigwą, zieloną z kaktusem, zieloną z maliną, zieloną z goździkami, zieloną z płatkami nagietka...
 - Eee, lubisz zieloną herbatę? - zapytał James, przerywając mi. Wzruszyłam ramionami.
 - Noo, to herbata, która zawiera najwięcej przeciwutleniaczy i błonnika, poza tym, jest pyszna. - odparłam - to co, którą chcesz?
 - Nie wiem, wybierz za mnie. - rzucił zrezygnowany brunet, na co parsknęłam śmiechem. Wzięłam dwie torebki zielonej z maliną, po czym wstawiłam wodę. Po niedługiej chwili, oboje ściskaliśmy wielkie kubki z dymiącą, apetycznie pachnącą herbatą. James siorbnął ze swojej.
 - O Boże, jest pyszna. - powiedział z uśmiechem.
 - Widzisz? A tak się krzywiłeś. - odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech. Z Jamesem czułam się bardzo swobodnie, dopóki nie zaczynałam zwracać uwagi na jego idealny wygląd. Taki facet, jak on, mógł mieć każdą dziewczynę. Potencjalnie, nawet lesbijkę.
Zaśmiałam się.
- Co się cieszysz? - zapytał zaczepnie Maslow, trącając mnie w ramię.
- Nie, nic... - westchnęłam, powstrzymując nerwowy chichot. Kątem oka spojrzałam na zegarek, by zobaczyć, za ile mniej więcej przyjedzie Alice. Niepotrzebnie, bo właśnie w tej chwili usłyszałam trzask drzwi i kroki czarnowłosej.
 - Siemano! Gdzie są wszyscy?! - wydarła się. Moją twarz ozdobił szeroki uśmiech. Tęskniłam za tą wariatką. James spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
 - Alice. - powiedziałam, na co ten kiwnął głową. Moja przyjaciółka wpadła do kuchni. Nic się nie zmieniła, tylko podcięła trochę grzywkę i opaliła się. Wpadła mi w ramiona z piskiem.
 - Czeeść, pipo! - krzyknęła, ściskając mnie serdecznie. Była ode mnie niższa o dwa centymetry.
 - Siemka, jak się bawiłaś? - odparłam z uśmiechem. Ta zmierzyła mnie ponurym wzrokiem.
 - Wiesz, że się nie bawiłam. - Wtem, jej oczy zatrzymały się na Jamesie. Wciągnęła mocno powietrze nosem. - O, widzę że masz gościa....
 - Tak, James, poznaj Alice. Alice, to jest James. - przedstawiłam ich sobie szybko. Czarnowłosa zmierzyła go wzrokiem, sugestywnie oblizując wargi, po czym wyciągnęła do niego rękę.
 - Wyglądasz jeszcze lepiej, niż na koncercie w Toronto. - skomplementowała go, uśmiechając się perwersyjnie.
 - Byłaś na naszym koncercie? - zapytał z uśmiechem James, ściskając jej dłoń.
 - Tak, było świetnie. - odparła ta, zabierając rękę, a potem odwróciła się w moją stronę. - Widzę, że piliście herbatę. Nie obrazisz się, jak też sobie zrobię? Padam z pragnienia.
Pokręciłam głową i popchnęłam ją na krzesło.
 - Siadaj, ja ci zrobię. - powiedziałam stanowczo, po czym zaczęłam zaparzać ulubioną rumiankową herbatę Alice. Ta, z miejsca zajęła się trajkotaniem do Jamesa, którego brwi wędrowały coraz wyżej, i który usilnie próbował ją zrozumieć, co nie było łatwe, gdyż dwudziestolatka mówiła coraz szybciej i coraz wyższym głosem. Zastanawiałam się, czy ona przypadkiem się zaraz nie zapowietrzy.
 - ... no i wtedy powiedziałam jej, że ma spierdalać, no bo co w końcu, kurde. Ja myślę, że dobrze zrobiłam, a on się zaczął wydzierać na mnie, że to była jego matka, czy tam siostra, kurde nie pamiętam... Lorrie, to była jego matka czy siostra? - zapytała mnie, przerywając słowotok. Ja zajęłam się nalewaniem wody do kubka.
 - Hmm, kurczę, Alice, nie pamiętam... - powiedziałam dyplomatycznie.
 - No nieważne, ale w każdym razie, ja go wtedy wywaliłam z domu i powiedziałam, żeby nigdy nie wracał. - zakończyła czarnowłosa.
 - Yyy, dobrze zrobiłaś, kutas jeden. - odezwał się James zdawkowo, na co Alice pokiwała żywo głową.
 - Tak w ogóle, Lorrie, i co, wiadomo coś  z tym dzieckiem Logana?
Ja wzruszyłam ramionami i spojrzałam na Maslowa, który przytaknął.
 - Tak, najprawdopodobniej to jego dziecko. Już je widział, mówi, że jest do niego strasznie podobne. To syn, Richards nazwała go Michael. Dobra wiadomość jest taka, że Jenna nie chce od niego pieniędzy. - Alice prychnęła.
 - Ta, jasne. Jak ona nie chce żadnej kasy, to ja jestem zakonnica. Ona tylko pierdzieli głupoty, żeby Loganowi było jej żal. Może nie da jej aż ćwierci miliona, ale Richards będzie stopniowo z niego wysysać coraz więcej. Loggie jest za mało doświadczony, żeby się poznać na takich szmatach jak ona. Ja niby teoretycznie nie powinnam też o tym wiedzieć, ale teoria z praktyką zwykle ma mało wspólnego. - powiedziała czarnowłosa, siorbiąc z parującego kubka, który chwilę wcześniej przed nią postawiłam.
 - Nie chcę was poganiać, ale powinniśmy pojechać do Logana, jak tylko wypijemy herbatę. Chcę z nim pogadać i mu pomóc. Nie wierzę ani trochę w to, że to jego dziecko.
Uśmiechnęłam się w duchu. Jeśli Alice tak się zawzięła, to na pewno odkryjemy prawdę. Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z Jamesem. Energia w domu stała się ciepła i czysta. Ani śladu tej mrocznej, lodowatej obecności, która tak mnie przeraziła. Odetchnęłam z ulgą.
_________________________
Dziękuję za uwagę :3.
Nowy rozdział ukaże się, gdy pod tą notką będzie co najmniej 8 komentarzy :D

piątek, 17 maja 2013

Rozdział 16

EDIT: Następny rozdział ukaże się, jeśli pod tym wpisem będzie conajmniej 10 komentarzy. NIE WCZEŚNIEJ.


Rozdział dedykuję Dominiczkowi, który zawsze wie jak mnie pocieszyć :3. On jest takim moim Jamesem, albo Kendallem, który odwraca mi myśli od mojego Keitha. DZIĘ-KU-JĘ!
____________________________
Ubrana w swoje ulubione czarne spodenki i flanelową koszulę w kratę, z mokrymi włosami i tępym bólem świdrującym czaszkę, wkroczyłam do pokoju. W środku był James i oglądał bibeloty leżące na szafkach.
 - Ładnie tutaj masz. - powiedział, przesuwając palcem po wyblakłym zdjęciu moich rodziców zdobiącym najwyższą półkę.
 - Dziękuję. - odparłam cicho, kładąc się do łóżka. Nawiedziło mnie dziwne uczucie. Ostatni raz, jak leżałam w tym łóżku, byłam w nim z Kendallem. To było dziesięć dni temu, a wydawało się, jakby to było dziesięć lat. - Dziękuję, że przyjechałeś. - szepnęłam.
Brunet podszedł do mnie z uśmiechem.
 - Cieszę się, że nic Ci się nie stało. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby znów stała ci się jakaś krzywda pod moją nieobecność. - wyszeptał, czule gładząc mnie po głowie. Uśmiechnęłam się lekko. Powieki mi opadały, bardzo chciało mi się spać. Ziewnęłam.
 - Naprawdę dziękuję ci, James. Jestem ci bardzo wdzięczna. - Brunet zaśmiał się na to i zatrzepotał długimi rzęsami. Idealnie proste, białe zęby błysnęły w półmroku. Złożył słodki, czuły pocałunek na moich wargach.
 - Dobranoc, Lorrie. - powiedział, po czym  zebrał się do wyjścia gasząc światło lampki.
 - Dobranoc, aniołku. - odparłam szeptem, do cienia odchodzącego w ciemności.
Trzask drzwi i ciche kroki. James sobie poszedł.
Leżę na łóżku i nie potrafię sobie znaleźć pozycji, która sprowadziłaby sen. Miasto wrze wokół mnie. Wielka metropolia kipi wyziewami swojego imperialnego schyłku. Wozy policyjne wyją, karetki mkną ulicami, klapy kubłów na śmieci stukają hałaśliwie, butelki  rozbijają się, z przenośnych radiomagnetofonów bez przerwy lecą piosenki o burzy hormonów, crescendo testosteronu poszukującego estrogenu, i estrogenu poszukującego testosteronu - puls wszechświata.
Każdy kogoś ma, a ja jestem sama. Wszyscy wciskają się w siebie lędźwiami, biodrami, a ja jestem samiuteńka.
Piekło mojego stanu polega na tym, że ja doskonale rozumiem Keitha. Keith jest moim maleństwem, moim kochaniem, moim mężczyzną. On mnie masakruje, a ja dalej chcę mu matkować, opiekować się nim. Gdyby miał napisać swoją wersję tej historii, to co by powiedział? Że ta wielka, brutalna Lourette wykastrowała go i sprawiła, że czuje się słaby? Że ta wielka, brutalna Lourette poprzestawiała mu wszystkie klepki? Rozumiem problem człowieka, który chce być artystą, a zostaje modelem.
Przypomniało mi się, że nie zapytałam Keitha o jego karierę. Na pewno już nagrał jakieś piosenki i tylko czeka na kontrakt. Westchnęłam. Wstałam z łóżka. Przebrałam się w dres do biegania, wzięłam słuchawki i podłączyłam je do telefonu. Włączyłam Big Time Rush.
Przy dźwiękach ich głosów wybiegłam z domu, i niepomna niebezpieczeństw czekających mnie w mrokach wielkomiejskiej nocy, zaczęłam eksplorować okolicę. Biegiem.W głowie kołatały mi się różne myśli. Że czasem trzeba dotrzymać kroku życiu.


*Oczami Logana*
Wracając ze szpitala, odwiozłem Erin do niej do domu.
 - Na pewno nie chcesz, żeby dotrzymać ci towarzystwa? - zapytała po raz setny.

 - Poszukaj tych listów, Erin. Później się zdzwonimy. - Teraz chciałem być sam. Tylko sam. Pożegnałem się z szatynką, po czym pojechałem dalej.
Wszedłem do domu, nie wiedząc, co robić. Idąc korytarzem, minąłem się z Lourette, która spojrzała na mnie przelotnie nieobecnym wzrokiem, a potem wyszła na zewnątrz. Westchnąłem.
Jestem ojcem. Kurde, no jestem ojcem.
Nie miałem pomysłu, co myśleć i jak myśleć. To było takie uczucie, jakby niebo nagle zwaliło mi się na głowę. Jak w transie, podążyłem do swojego pokoju. Prześladowało mnie wspomnienie twarzy Michaela, mojego syna. Jego pucołowate, zarumienione policzki, malutki nosek i wielkie, orzechowe oczy o długich rzęsach. Moje oczy. Ukryłem twarz w dłoniach, ale nie mogłem uciec od tego widoku. Ręce trzęsły mi się jak galareta, a w żołądku ściskało mnie boleśnie. Usiadłem na łóżku.
Usłyszałem ciche pukanie, a potem skrzypnięcie drzwi. Do pokoju wszedł Kendall. Usiadł obok mnie bez słowa, a potem objął mnie przyjacielsko jednym ramieniem, na którym zawiązany był świeży bandaż. Zobaczyłem, że na policzku ma zadrapanie pokryte warstwą zakrzepniętej krwi. Cisza. Patrzyłem tylko w jego oczy, które patrzyły na mnie ze zrozumieniem, i zalała mnie fala wdzięczności. Kendall naprawdę jest wspaniałym człowiekiem.
 - Dzięki, stary. - szepnąłem. Ten, uśmiechnął się lekko, a potem odchrząknął.
 - Niezbyt się udało, co nie? - mruknął.
 - No... Jestem prawie na stówę pewny, że dziecko jest moje. - powiedziałem spokojnie. - Aczkolwiek, jest dobra wiadomość, że Richards nie chce ode mnie żadnych pieniędzy. Tylko teraz tak głupio nic jej nie dać. Pewnie będę im płacił jakieś sumki, wystarczające na codzienne potrzeby, ale na pewno nie będzie to ćwierć miliona. - zaśmiałem się sarkastycznie, na co Kendall uśmiechnął się szerzej. Po chwili, jego mina zrzedła, a potem zaczął kręcić młynka kciukami.
 - Lourette pojechała spotkać się ze swoim byłym, Keithem. - powiedział.
 - Kurczę, serio? - zapytałem. Każdy temat był dobry, aby tylko zapomnieć o Jennie i Michaelu. - Po co?
 - Myślę, że musi z nim wszystko obgadać. Wiesz, pożegnać się z nim. Jeszcze chyba nie pozwoliła mu odejść w głębi duszy, dlatego tak cierpi. - wytłumaczył blondyn, westchnąwszy ciężko.
 - A jak z tobą... lepiej ci już? - zapytałem, pamiętając, że Kendall również cierpiał, i to nie mniej niż ona. Ten, uśmiechnął się szeroko.
 -  O wiele. To zasługa Lorrie. Powiedziała mi coś, co tobie też się przyda. - odparł, promieniejąc.
 - Co? - spytałem z zaciekawieniem.
 - Że niebo nie zwala nam się na głowę, aby patrzeć, jak upadamy i cierpimy, ale by patrzeć, jak podnosimy się w chwale. - rzekł Schmidt. Uśmiechnąłem się w duchu. Lourette była naprawdę mądrą osobą. Aż dziw, że dała się tak w konia zrobić temu facetowi. Ale cóż, to dowód na to, iż go kochała.
 - Amen. - odpowiedziałem z nabożną czcią, a potem oboje parsknęliśmy śmiechem. Mogłem być młodym ojcem, niegotowym do tej roli, nieszczęśliwym człowiekiem, singlem, ale przyjaciel, taki jak Kendall rozjaśniał mi każdy dzień. Zrozumiałem, że Erin, Lourette i chłopaki są najważniejszymi osobami w moim życiu. Wkrótce, jedną z nich ma się również stać Michael.

 - Ej, a w ogóle... To mówisz, że poznałeś Lourette tej nocy, gdy wyciągnęliśmy cię do Angels Club. - zacząłem. - To co ty z nią robiłeś całą noc?
Kendall natychmiast spłonął rumieńcem. Ja zrobiłem wielkie oczy.
 - O ty, kurde... - mruknąłem z niedowierzaniem. - Poszedłeś z nią do łóżka?
 - Nie, nie... Co ty... - próbował wykręcić się blondyn, ale spojrzałem na niego z powątpiewaniem. Ten westchnął i zwiesił głowę. - Kibelek w Angels Club. - wymamrotał szybko.
 - Kendallu Schmidt, czy ty mi chcesz powiedzieć, że wyrwałeś Lourette Delmond w klubie i zrobiłeś z nią to w łazience? - zapytałem poważnym tonem, ale z perwersyjnym uśmiechem. Ta historia zaczynała mi się coraz bardziej podobać.
 - Taak, ale proszę cię, nie wygadaj nikomu... - wyszeptał rozpaczliwym tonem Schmidt. W oczach miał panikę. Wzruszyłem ramionami, a potem skinąłem głową.
 - W porządku, nikomu nie powiem. Ale ten... Pamiętasz coś z tego?
 - No, większość. Byliśmy wstawieni... - Kendall zaśmiał się nerwowo.
 - A jak było? - zapytałem, szczerząc zęby.
Kendall tylko się uśmiechnął, kiwając nieznacznie głową, i pokazał kciuk do góry.
Żartowaliśmy sobie jeszcze przez dość długi czas, potem poszliśmy do kuchni i zrobiliśmy sobie pizzę, a następnie wróciliśmy do mnie, a  później do pokoju weszli James i Carlos.
 - Cześć chłopaki, co tam? - zapytał latynos, a potem klapnął obok na łóżku. 
 - Nieźle. Ale to jednak moje dziecko... - mruknąłem.
 - Kurczę... - Carlito przygryzł dolną wargę. - Na pewno?
 - No, na 99%. - odparłem cicho.
Wtem odezwał się James.
 - Gdzie Lourette? Mamy dla niej niespodziankę z Carlem.
Wzruszyłem ramionami.
 - Pojechała spotkać się ze swoim byłym, zaraz po tym jak ja przyjechałem. - rzekłem zgodnie z prawdą. James zrobił wielkie oczy.
 - Kiedy? - zapytał szybko.
 - Hm, około wpół do drugiej...?
Wszyscy czworo spojrzeliśmy na zegarek. Było już grubo po siódmej. 
 - Jezus Maria, co ona robi z nim tyle czasu? - zapytał Carlito półżartem, jakby nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Kendall wstał z miejsca, a potem zaczął nerwowym krokiem chodzić po pokoju.
 - Mieli się spotkać na Malve Boulevard w jakiejś restauracji... - powiedział, drapiąc się po brodzie. 
 - Ruby Tuesdays? - spytał James.
 - O tak, tam. - przytaknął Kendall. - Ale pewnie już ich tam nie ma...
 - Ej, a jak coś jej się stało? - zapytałem, szczerze przejęty. Zacząłem gorączkowo myśleć. - Carlos! Pojechała twoim autem! Ty masz nawigację, która pozwala namierzyć pojazd, prawda?
Pena pokiwał żywo głową.
 - Sprawdź, gdzie jest twoje auto. - nakazał James, a latynos posłusznie wyjął Iphone'a i zaczął klikać.
Po chwili zmarszczył czoło. 
 - Sunrise Street. Dom Lourette. - powiedział.
 - Podaj adres. - ponaglił go Maslow.
 - Sunrise Street, 3412... na rogu z Mint Avenue. - powiedział Carlos, na co James wyszeptał "Jadę tam", po czym wyszedł z pokoju, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.
Przez około godzinę siedzieliśmy w stresie, aż wreszcie James zadzwonił do Carlosa.
Dowiedzieliśmy się, że wszystko jest w porządku, że Lourette pojechała do domu, żeby napić się whisky i zasnęła niechcący, i że teraz się kąpie. Maslow powiedział, że dopilnuje, aby się położyła, a potem przyjedzie.
Kamień spadł mi z serca. Jeszcze tego brakowało, aby coś się stało osobie, która tak nam pomagała ostatnimi czasy. To był długi dzień, czułem się strasznie zmęczony i skołowany.
Ale nie byłem nieszczęśliwy. Miałem swoich przyjaciół. 
______________________
No i to już koniec rozdziału 16. Przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale nie miałam weny, i kłóciłam się z chłopakiem, + jeszcze szkoła do tego :c.
No, ale napisałam!
A w nagrodę za czekanie dostajecie Jamesa, jak gra na fortepianie i śpiewa "Clarity" hehehehehe :3





niedziela, 12 maja 2013

Rozdział 15

Chcąc wynagrodzić wam to, iż musieliście długo czekać na Rozdział 14, dziś uraczę was Rozdziałem 15!  Mam nadzieję, że się spodoba.
BTW - dodałam do stron zakładkę "Bohaterowie". Możecie tam zobaczyć jak wyglądają poszczególne osoby, które przeplatają się przez opowiadanie, oraz poczytać o nich parę najważniejszych informacji. Oprócz chłopaków i Lourette, znajdziecie tam również Erin, Keitha, Jennę Richards i Alice! Tak więc zapraszam do czytania.
___________________________

Opadłam na krzesło w zrezygnowaniu. Spojrzałam spode łba na Kenny'ego, który postawił przede mną parującą filiżankę z apetycznie pachnącą herbatą. Bez słowa wstałam, a Kendall patrzył na mnie, jak znów siadam, a potem wstaję i miotam się po pomieszczeniu. Wyszłam i wzięłam laptopa Jamesa. Przyniosłam go do kuchni.
 - Lorrie, co się dzieje? - zapytał poważnie blondyn, podczas gdy ja niespokojnie stukałam palcami w stół, czekając na rozruch systemu. Pojawił się ekran logowania. Wpisałam hasło, które wcześniej podał mi James. Westchnęłam głośno i zwiesiłam głowę.
 - Keith. - wykrztusiłam.
 - Co z nim? - zapytał Schmidt, kładąc mi dłoń na ramieniu.
 - Alice dzwoniła, że wysłał mi list. Prosił w nim o spotkanie. Muszę iść. - wytłumaczyłam pół-zdaniami  patrząc tępo w tapetę na pulpicie. Kendall czułym gestem odgarnął mi włosy z twarzy.
 - Nie musisz. - szepnął.
 - Chcę. Rani mnie to, ale chcę iść. - odparłam, również szeptem. Złapałam jego dłoń i przyłożyłam sobie do  policzka. Zamknęłam oczy i wciągnęłam głośno powietrze nosem.
Otworzyłam pocztę internetową.
Jedna nowa wiadomość.
Keith pisał, że dziś jest w Los Angeles, że będzie czekać pod restauracją "Ruby Tuesdays" na Malve Blvd. o 14:00 i  że ma nadzieję, iż się spotkamy. Łzy napłynęły mi do oczu, a w głowie pojawiły się wspomnienia.
 - Pojechać z tobą? - zaproponował blondyn. Przez chwilę chciałam rzucić mu się na szyję, dziękując z płaczem, ale powstrzymałam się. Boże, jakiż on był pomocny. Silny. Był prawdziwym przyjacielem. Przycisnęłam go mocno do serca i pokręciłam nieznacznie głową.
 - Dziękuję, aniołku. - odparłam z wdzięcznością. - Ale muszę sama sobie dać z tym radę.
***
Lunch kochanków. Keith i ja żartowaliśmy kiedyś, że gdy kochankowie spotykają się na lunchu i rzeczywiście myślą o jedzeniu, to między nimi wszystko skończone. Rozpoczęłam przygotowywania. Manikiur, pedikiur, maseczka, bawełniana bielizna... Spotkanie z Keithem najwyraźniej jest przedsięwzięciem, które wymaga odświeżenia garderoby, a zatem dość oddalonym od naturalnej prostoty lansowanej przez Thoreau. Na jedwabną bieliznę włożyłam precyzyjnie skrojony kostium z białego lnu ze zmodyfikowaną minispódniczką. Po pozbieraniu telefonu, schodzę na dół, mijając się w korytarzu z Loganem. Patrzy mi w oczy wzrokiem przegranego. Klepię go pocieszająco po ramieniu i bez słowa idę dalej. Byle do przodu. Wsiadam do samochodu Carlosa i jadę na Malve Boulevard.
Keith się spóźnia.
Czuję się zdenerwowana ale i dziwnie podekscytowana, jak przed jakimś ważnym egzaminem. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Na czoło występują mi zimne krople potu.
Wejście Keitha zwala z nóg. Dominacja koloru niebieskiego: od oczu (chyba raczej niebieskich szkieł kontaktowych), po nową koszulę, z pewnością od jakiejś zadurzonej pani (czuję to przez skórę). Poza tym szorty khaki, tenisówki, staromodny walkman. W dłoni futerał z gitarą. 
Podajemy sobie ręce. Rozmowa rusza z kopyta, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali.
Siedzimy przy stole i rozmawiamy, sczepieni spojrzeniami, jak za dawnych czasów. Cała ta magia, cała ta alchemia nie zanikła. Gdyby dotknął mnie w nogę, dostałabym orgazmu. Patrzę na promienie słońca wpadające przez okno i ginące w jego kasztanowych, nieuczesanych włosach.
 - Strasznie za tobą tęskniłem. - powiedział miękko Keith, pochylony nad stołem, głaskając mnie po ramieniu.
 - Ja za tobą też. - odparłam automatycznie. Lekki uśmiech wstąpił na moją twarz. Na razie nie jest tak źle.
 Nakłaniam go, żeby opowiedział mi o dzidzi.
 - Kocha mnie. - mówi (Nie: "Kocham ją"). - Idę w ślady ojca. Żenię się z funduszem powierniczym. Jest twarda, ma wredne oczy. Nie takie słodkie jak ty.
 - W takim razie, czemu się żenisz? - zapytałam. 
Keith nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, ale ja potrafię: jej twardość daje mu większe poczucie bezpieczeństwa niż moja słodycz. Przerzucił się z sado na maso. Teraz to on dostaje w skórę.
 - Kto trzyma władzę w tym związku? - spytałam półżartem.
 - Ja. - odparł sucho Keith, zatapiając spojrzenie w kubku z kawą stojącym przed nim. Z uśmiechem gładzę go w dłoń, nie jestem taka głupia, żeby mu zaprzeczać. - Należało wziąć ślub. - powiedział brunet, świdrując mnie swoim penetrującym spojrzeniem. Czuję się płynna w środku. Mało brakuje, abym wybuchnęła płaczem.
 - Kochanie, my jesteśmy małżeństwem - w naszych sercach. Czy można być bardziej małżeństwem? - pytam łagodnie. Jednak to Keith zaczyna płakać. Zawsze umiał zrobić to na zawołanie.
 - Powinniśmy gdzieś razem wyjechać. - wyszeptał, ściskając moją dłoń.
 - Kiedy?
 - Nie wiem, coś wymyślimy... - odparł ten. Widziałam tęsknotę w jego oczach. Walczyłam ze wściekłą ochotą, aby wziąć go w ramiona.
 - A co z twoją panną o wrednych oczach? Przepraszam. Jak ona ma na imię?
 - Nicole. - odpowiada Keith, jakby ze wstydem. To do niego niepodobne. Zakładam nogę na nogę, i patrzę jak chłopak się podnieca. We dwoje też można się bawić w tę grę.
 - Czy Nicole nic by nie podejrzewała?
 - Daje mi wiele swobody. - uciął brunet, kręcąc młynka kciukami.

Raczej nie ma wyboru. Bycie emablowaną kochanką zamiast etatową nałożnicą ma swoje uroki. To dlatego, że nie ma mnie pod ręką, staję się cennym trofeum. Keith ma erekcję w swoich szortach khaki. Słyszę głos Alice: "Mieć erekcję to jego zawód". Ale co ona tam wie o tym wszystkim?
Przypuszczalnie bardzo wiele.
Planujemy naszą mityczną podróż. Mityczną, bo wiem, że najprawdopodobniej już się nie spotkamy. Czuję z tego powodu wściekły smutek.
 - Jak Nicole do ciebie mówi? - zapytałam od niechcenia.
 - Hm... Keef. Albo Trick. Czasem po prostu Dick*.
 - Wygląda na dowcipną kobietę. - odparłam ponuro.
 - Nicole i ja przynajmniej tworzymy wspólny front. - wyszeptał Keith ze łzą spływającą po policzku. - Przy tobie zawsze byłem nasionkiem w cieniu twojego lasu. Zawsze czułem się gorszy. Byłem zablokowany. - mówi. Znam tę śpiewkę, ale wiem, jaka kryję się za nią rana.
 - Rozumiem cię, kochanie. Wszystko rozumiem. 
I rzeczywiście rozumiem. Wiem nawet, że paradoksalnie on jest w trudniejszej sytuacji niż ja - chociaż on ma kogoś, a ja nie, chociaż to on rzekomo mnie porzucił, chociaż moi znajomi powiedzieliby, że mnie wykorzystał.
Całujemy się na pożegnanie. Nie do końca nam to wychodzi. Kontynenty uległy przesunięciu. Linie brzegowe już do siebie nie pasują. Byliśmy szalenie w sobie zakochani, jeszcze kiedy siedzieliśmy w tej restauracji - a teraz pśśśśśś... wszystko się rozwiało.
Keith odwrócił się i poszedł. Co po sobie zostawił? Smutek. Paraliżujący smutek. Wsiadam do terenówki Carlosa i jadę na Sunrise St.
Wpadam do domu z płaczem, nawet nie zamykając za sobą drzwi. 
Tak naprawdę nie ma znaczenia, kto z kim zrywa. Czy zrobisz to ty, czy on, cierpisz tak samo. Przez prawie trzy lata dzielisz z mężczyzną łóżko, oddychasz zapachem jego potu, czujesz w nocy włochaty dotyk jego nóg i jesteś do niego jak przykuta. Jego odejście przypomina amputację. I zaczynasz szukać drewnianej protezy, chociaż wiesz, że nic to nie da. 
Podchodzę do barku. W lustrzanej szafce zaprojektowanej przez samego Ettore Sottsassa, którą przywiozłam sobie z Point Place, podziwiam armię butelek: Chivas Regal, Jack Daniel's, Stolicznaja, Beefeater, Canadian Club, Pernod, Lillet, Cinzano, Noilly Prat... Butelki mrugają do mnie bursztynowymi i kryształowymi światełkami. Butelki kuszą mnie i wabią.
"Czemu nie?" - myślę sobie, dalej zalana łzami. Otwieram Chivas Regal (chociaż nigdy nie byłam miłośniczką szkockiej whisky) i zakładam się sama ze sobą, że nie będę miała odwagi wypić. Podejmuję rękawicę. Jeden łyk. Potem następny. I jeszcze następny. Kiedy alkohol zaczyna mi mącić w głowie, wiem, że będą problemy. Resztę whisky wylewam do zlewu i rozbijam butelkę o podłogę. Padam na nią w ślad za kawałkami pobitego szkła. Czuję się bezradna. Słaba. Chcąc, nie chcąc, wracam do barku i otwieram kolejną butelkę. Piję szybko, duszkiem, nie czując smaku. Po wychyleniu połowy butelki, mam dosyć, przewraca mi się w żołądku. Odstawiam butelkę. Alkohol uderza mi do głowy z siłą młota pneumatycznego. Słyszę swój własny przeciągły jęk. Ściany odlatują w górę, wracają na swoje miejsce, znów odlatują.
Padam na ziemię.
***
 - Lourette! Lourette! - czyjś krzyk wybudził mnie z pijackiego snu. Rozwarłam obolałe powieki. Przede mną zobaczyłam znajome migdałowe tęczówki i nie do końca ogoloną buźkę Jamesa.
 - O hej... - przywitałam się jakby nigdy nic. Maslow miał... łzy w oczach? 
 - Martwiłem się o ciebie... - wymamrotał. - Nie odpowiadałaś na telefony, ani nic... Jak Kendall mi powiedział, że pojechałaś spotkać się ze swoim byłym... O Boże... Nawet nie wyobrażasz sobie, co ja czułem! Szczęście, że Carlos ma nawigację z funkcją namierzenia pojazdu... Boże... -  zauważyłam, że był zdenerwowany. Zimny pot wystąpił mu na czole. Westchnęłam i złapałam go za trzęsącą się dłoń.
 - Nic mi się nie stało... Wypiłam tylko trochę whisky. Chciałam się odstresować. Spotkanie z Keithem nie było za udane. To znaczy, było miło, ale czułam po tym wszystkim straszny smutek Przepraszam. - wyszeptałam, mając wyrzuty sumienia. Dlaczego w ogóle nie pomyślałam o Jamesie? Poleciałam jak głupia do tego Keitha... A on się o mnie martwił. Uśmiechnęłam się słabo, chcąc poprawić mu humor.
 - Kotku, wszystko ok. - powiedziałam, siadając. Głowa mi pękała, ale starałam się tego nie okazywać. James wpatrywał się we mnie uważnie.
 - Naprawdę? - spytał.
 - Tak. - w momencie, gdy to powiedziałam, brunet otoczył mnie silnymi ramionami i przycisnął do siebie. Odetchnęłam. W jego objęciach było mi tak cudownie ciepło.
 - Nie rób mi tego więcej. - wyszeptał w moje włosy, na co ja kiwnęłam głową. Nie chciałam mu tego więcej robić. Nie chciałam znów widzieć łez w jego migdałowych oczach. .
 - Co z chłopakami? - zapytałam.
 - W domu. Czekają aż im powiem, że cię znalazłem. 
 - Zadzwoń do nich. - powiedziałam. - Powiedz, że przepraszam. A ja pójdę się wykąpać, dobrze?
Jamie uśmiechnął się i kiwnął głową, wyjmując telefon. Przechodząc obok kuchni, zobaczyłam na podłodze pełno szkła. Przełknęłam ślinę. Ta butelka. 
Dziesięć minut później leżałam już w wielkiej wannie pełnej perłowej piany i różowych bąbelków, wdychałam cudowny zapach płynu do kąpieli i relaksowałam się. Wtem, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. James wszedł, nie czekając na moją odpowiedź. Natychmiast skuliłam się w wannie i zgromiłam go wzrokiem. Maslow parsknął śmiechem. 
 - Przyniosłem ci czysty ręcznik - powiedział. - Nie zakrywaj się, widziałem cię już nago. - zachichotał.
 - Zatkaj się. - warknęłam ostrzegawczo. Jak dla mnie, brunet za dużo sobie pozwalał. Ten, tylko uniósł jedną brew i z zalotnym uśmiechem zbliżył się do mnie. Ukucnął przy wannie, jeżdżąc palcem po powierzchni wody, a ja ścisnęłam się w przeciwległym rogu. - Spadaj stąd! - nakazałam.
 - Oj, kotku, nie umiesz się bawić... - odparł ten zawiedzionym tonem, po czym wyszedł z łazienki. Bałam się trochę wyjść stamtąd, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Zignorowałam obawy i zaczęłam myć głowę. Jeszcze mam trochę czasu.
_______________________________
Mam nadzieję, że się spodobało :*.
O Boże... No kurde, już 15 rozdziałów :3.
Pamiętam jak się podniecałam - o już piąty, jeee!. 
Dziękuję, że jesteście ze mną.
<3

* - z ang. kutas