sobota, 11 stycznia 2014

Rozdział 23

Jezu, wybaczcie mi, że tak długo w ogóle się nie odzywałam!
Teraz już nie jestem gimnazjalistką, mam bardzo dużo pracy, wymiana narodowa, zajęcia teatralne, gazetka szkolna, a do tego jeszcze matma, matma, matma... Uch, no, ale jakoś tak udało mi się napisać nowy rozdział. Przepraszam za jego beznadziejność, ale dużo się zmieniło w moim życiu. Przede wszystkim, rzucił mnie chłopak - był prawie taki sam jak mój blogowy Keith, śmiesznie, ale chyba wykrakałam nasze rozstanie. Zrobiłam się jebanym ćpunem, soreczki, że tyle jaram. PAMIĘTAJCIE, OD MARYHUANINY SIE UMIERA! Zrobiłam też sobie kolczyka w przegrodzie nosowej - wyglądam jak krowa, ale dobrze mi z tym... Kupiłam też sobie piżamkę-jednorożca, więc jest moc. Uh, co jeszcze u mnie nowego... Ah, schudłam dwa kilo (osiągnięcie życia!) i to chyba wszystko. Od teraz postaram się częściej pisać coś nowego, ale nie oczekujcie ode mnie zajebistego zaangażowania, bo czasu mam tyle, co wody w Afryce.  Jakiś tam jest, ale i tak za mało. Poza tym baaardzo dziękuję za wszystkie upomnienia, komentarze i prośby o nowy wpis, tak mi poprawiacie humor, mordeczki wy moje kochane, dziękuję! Tak więc...
Endżoj, lejdis end dżentelmen! (end dis is mi ap der - and this is me up there XD)

__________________________________


Jak tylko dojechaliśmy do domu, Logan się zmył, zabierając auto Carlosa. Nawet się nie pożegnał.
 – Zdaje się, że marzenia Erin odnośnie Hendersona szybko się spełnią. – szepnęłam do Jamesa, na co ten uśmiechnął się promiennie.
 – Masz rację. – odparł cicho, unosząc rękę, by pogładzić mnie po włosach. – Wejdziesz na chwilę? – zapytał.
 – Z przyjemnością! – zgodziłam się, po czym weszłam do domu za Carlosem i Kendallem. Zauważyłam wazon z kwiatami w salonie, na dywanie nie było już okruszków a okna lśniły czystością. Zasadniczą zmianą było jednak to, że w całym domu pachniało jakimś wymyślnym odświeżaczem powietrza. Zapach świeżych bułek, kawy i piernika. Świątecznie, tylko szkoda, że w maju. Parsknęłam śmiechem, po czym omiotłam spojrzeniem chłopaków.
 - Zatrudniliście sprzątaczkę? – zapytałam. Kątem oka zauważyłam, jak Alice dusi się ze śmiechu.
 - Nie bardzo. – odezwała się wreszcie. – To ja. Uwierz mi, jak przestałaś przychodzić do chłopców, to miejsce stopniowo zamieniało się w chlew. – Kendall żywo pokiwał głową. Uniosłam brew.
 - Alice, przecież ty nie znosisz sprzątać…
 - A kto powiedział, że to ja sprzątałam? To te lenie harowały. – machnęła ręką w stronę chłopaków, na co ja zaśmiałam się, kręcąc głową.
 - Biedactwa. – powiedziałam tylko, po czym weszłam do kuchni. Tutaj, zmiana była chyba największa. Kraciasty obrus na stole, kolejny wazon z kwiatami, nowa mikrofalówka i firanki, a także kolorowy abażur na lampie pod sufitem. Pomieszczenie straciło trochę na swoim minimalizmie i nowoczesności, lecz zyskało ciepły, rodzinny wygląd. Jak we Włoszech. Widać było wyraźne wpływy ostatniej wycieczki Alice do tego kraju.
 - No, pięknie. – pochwaliłam ją. – O wiele lepiej.
 - Wiem. - odparła nieskromnie czarnowłosa, siadając przy stole. Poszłam jej śladem, przy okazji podziwiając fakturę obrusu, a także jego kolory.
 - Przywiozłaś go z Włoszech? – zapytałam z ciekawością, wodząc palcem po splotach tkaniny. Alice przytaknęła. – Zajebisty. – powiedziałam.
 - Napijesz się czegoś? – zapytał nagle Kendall.
 - Jasne. Dzięki, aniołku. – odpowiedziałam, uśmiechając się do Schmidta, który odwzajemniwszy gest, zaczął nalewać wody do czajnika. Carlos zaś wyszedł  z kuchni, by nagrać w salonie nowy filmik dla fanów.
Nagle Alice klasnęła w ręce.
 - Lorrie, mój mały ćpunku, mam coś dla ciebie! - po czym zatopiła obie ręce w swej przepastnej torbie od Chanel, zwiedzając przy tym wiele równoległych wszechświatów. Trzeba wiedzieć, że Alice w torbie trzyma wiele rzeczy - od lakieru do włosów po piankę montażową. Wyjęła z torby butelkę od Nestea, zapalniczkę, lufkę i zmiecioną ulotkę złożoną na czworo. Uniosłam brwi.
 - Jakiś nowy towar? - moje pytanie nie było potrzebne, bo odpowiedź stała się oczywista, gdy czarnowłosa rozwinęła karteczkę. W środku leżały na oko z dwa gramy zielonego suszu. Nachyliłam się, by powąchać, i zdziwiłam się, gdy poczułam świeży i słodki zapach truskawek. Uniosłam brwi jeszcze wyżej.
 - Przecież to pryskane jakieś, Alice, ja tego nie ruszam. - mruknęłam, zaniepokojona.
 - Mhm, to dopy. Tańsze od czyściocha, ale masz taką bombę, że mała bania.
 - Ile dałaś? - zapytałam podejrzliwie. Zapach mi się podobał, perspektywa "bomby, że mała bania" również, lecz dalej czułam się nieco niesfojo. Gdybym zapaliła, byłby to mój pierwszy raz z dopalaczami. Wiedziałam, że są niebezpieczne. Keith uważał je zawsze za gówno, on wybierał droższe narkotyki, z górnej półki. Kendall postawił przede mną kubek herbaty i spojrzał z niesmakiem na zawartość ulotki.
 - Jak macie kopcić to wypad do piwnicy. - powiedział, przewróciwszy oczami. - Co się z tymi babami porobiło. - westchnął, ni to poważnie, ni to na żarty. - Co nie, James?
Brunet nie odpowiedział, zasępiony. Wpatrywał się w truskawkowe dopy Alice. Cisza zrobiła się trochę dziwna, było słychać żarty Carlosa, który w salonie wygłupiał się przed kamerką.
 - Lorrie, nie martwisz się o swoje zdrowie? Ostatnio nie czułaś się najlepiej. - powiedział w końcu James.
Zamyśliłam się na chwilę. Rzeczywiście, ostatnio dokuczały mi niestrawności i bóle brzucha. Zrzucałam je jednak na karb mojego odżywiania i stylu życia.
 - Um, niezupełnie. Zawsze miałam słaby żołądek. Myślę, że nic mi nie będzie. - Maslow pokiwał głową, jakby przewidziawszy moją odpowiedź.
 - No cóż, nie będę cię zatrzymywał. - stwierdził po ułamku chwili. Zmusiłam się do uśmiechu, chociaż czułam się podle.
 - Nie, nie zapalę teraz. Myślę, że po herbacie wrócę do domu, i tamże zapalę. Tam będę mogła przenieść swą fazę na płótno. - Czułam się, jakby James chciał poprosić mnie, bym nie paliła, lecz nie robił tego, myśląc, że nic nie wskóra. Czułam się jak gówniara, która nie słucha się starszych i mądrzejszych.
W duchu wzruszyłam ramionami. Raz nie powinno mi zaszkodzić. W końcu jestem kobietą artyzmu, amazonką, stworzoną by przeżyć i spróbować jak najwięcej. I jak najwięcej przełożyć na sztukę.
Alice pokiwała głową, po czym rozerwała ulotkę na pół, żeby przesypać mi część towaru. Później wszystko schowała z powrotem do swej przepastnej torby. Ja zajęłam się piciem herbaty, a Kendall poszedł na górę, by wziąć gitarę Jamesa. Grał cichutko jakąś melodię, póki nie skończyłam pić. Włożyłam kubek do zlewu. Alice zerwała się z siedzenia.
 - Ej, myślę, że Logan szybko nie wróci. Pójdziemy na balety? Lorrie, może jednak pójdziesz z nami potańczyć?
Spojrzałam na Kenny'ego i Jamesa. Oboje wzruszyli ramionami.
 - Ja nie mam nic przeciwko. -  stwierdził Maslow.
 - Ja również.
 - Uch, a ja spasuję. - wzrok wszystkich skupił się na mnie. - Po prostu nie mam nastroju. Jednak zostanę przy pomyśle spokojnego wieczoru w domu.
James westchnął. Instynktownie wyczulam, że wolałby, jakbym poszła z nimi.
 - Coraz mniej spędzasz z nami czasu... - wymamrotał, jakby z wyrzutem, po czym obdarzając mnie dziwnie suchym całusem w policzek połączonym z szepczącym "do zobaczenia", znikł  na schodach, odprowadzony karcącym wzrokiem Kendalla. Schmidt uśmiechnął się do mnie smutno, po czym mnie przytulił.
 - Nie przejmuj się nim. Po prostu nie przepada za narkotykami. Nie lubi, gdy ktoś bierze.
Pokiwalam glową.
 - Dziękuję za herbatę. Jutro wpadnę. - Skinęłam głową w stronę Alice, która obserwowała mnie spod przymrużonych powiek. Jakiś niewytłumaczalny skurcz ścisnął mi żołądek. Nie wiedzieć czemu, zachciało mi się płakać.
 - Powiedzcie Jamesowi, żeby do mnie zadzwonił. – oświadczyłam drżącym głosem. Maslow, który schodził właśnie na dół, usłyszał to i rozległ się jego glos.
 - Może zadzwonię, postaram się, jak nie zapomnę. – rzucił przepraszająco.
Odwróciłam się i wyszłam z domu. Gdy tylko znalazłam się poza furtką, odbiegłam w mrok. Lzy ściekały mi po policzkach. Do domu poszłam piechotą. Powietrze było czyste, a noc aksamitna, jakby zakochany jubiler naszył na czarny materiał wszystkie diamenty świata. Poszłam na przełaj na Sunrise Street przez plątaninę ciasnych uliczek.
Zastanawiałam się, jak to możliwe, bym z dzikiej radości tak gwałtownie przeszła w stan nakazujący mi płakać. Było to co najmniej alarmujące. Zbeształam siebie w duchu za emocjonalne rozkiełznanie, po czym spojrzałam przed siebie. Znajdowałam się ledwie przecznicę od swego domu. Ostatnią część drogi przebyłam prawie biegiem, na tyle, na ile pozwalały mi zamszowe szpilki.
Wpadłam do domu i zamknęłam drzwi. Postanowiłam zapalić już teraz. Rozwiązałam muszkę i zdjęłam buty, po czym ślizgając się w cienkich rajstopach po podłodze, wydobyłam bongo z nocnej szafki mej sypialni. Wymieniłam wodę i szybko nabiłam cybuch. Zapaliłam.
Dym miał inny smak, choć przywodził nieco na myśl marihuanę. Był taki… nieopisany. Aby wiedzieć, jaki on jest, trzeba zapalić. Nie był tak gęsty jak w zwykłym temacie. Zdziwiłam się, bo odprężenie przyszło już po kilku sekundach. Następne, wydawały się długie i rozedrgane, jak wszystko. Słyszałam szum samochodów za oknem. Był cykliczny i równie rozedrgany, jak czas. Wznosili się i opadał, tworząc dziwną muzykę. Poczułam mrowienie na całym ciele. Gdy oparłam rękę o swoje kolano, materia wydawała się przedziwnie miękka, tak, jakby moja ręka się w nim zatapiała.
 - O kurwa. – powiedziałam na glos.
Trwało to cale eony, póki nie wstałam. Wszystko wydawało mi się jednocześnie stare i nowe. Czułam wieczność zalegającą w powietrzu. Wyczuwałam jej drobinki czułymi opuszkami palców, gdy schodziłam chwiejnym krokiem na dół. Kręciło mi się w głowie i szumiało w uszach. Byłam zachwycona. Jednak, nie poczułam żadnej ochoty na malowanie. Pożałowałam, że nie mam w domu telewizora. Gdy o tym pomyślałam, usiadłam w zrezygnowaniu na dywanie. Jego szorstka, włochata faktura drażniła moją skórę. Jest gorąco jak w letni dzień. To pulsujące ciepło przypomniało mi Jamesa.
James!
Wydawało mi się, że tkwię zawieszona w tej drżącej cyklicznie przestrzeni już od paru godzin. Zauważyłam moją torebkę leżącą nieopodal i rzuciłam się na nią jak wygłodniały pies, wyjmując telefon. Przez moment zadrżałam w zachwycie nad jego wygodnym kształtem i gładkością plastiku i szkła.
Żadnych nieodebranych połączeń.
Jęknęłam z niezadowoleniem i poszłam wziąć prysznic. Gorąca woda również drżała. Była lepka i płynna, lecz wyczuwałam jej twardość, opór, który masował moją skórę. Myślach miałam jednak tylko Jamesa i pytanie, czy zadzwoni.
Wyszłam spod prysznica i wytarłam się ręcznikiem. Jego dotyk był ostry i zostawiał na mojej skórze uczucie mrowienia. W głowie miałam jednak tylko telefon.
Nagle, uzmysłowiłam sobie z szarpnięciem strachu, z zatrzymanym na moment sercem, że od dłuższego czasu nie dzwonił inny telefon, od dłuższego czasu nie słyszałam dzwonka czerwonego aparatu, nie poczułam pewnego mocnego pociągnięcia w stronę ziemi.
Spóźnia mi się okres.
Przyjrzałam się sobie w tafli lustra. Sutki nieco stwardniały i były wyraźnie bardziej brązowe, niż różowe.
Czy to możliwe, że zaszłam w ciążę?
Czyje będzie to dziecko? Kendalla, Jamesa? Może Keitha? Może trojaczki, od każdego po jednym? Annały ginekologiczno-położnicze notują dziwniejsze historie.
Zaniosłam się histerycznym śmiechem. Byłam w panice.
Wielka Bogini! W ciąży! W głębi duszy czułam radość. Zgroza i szczęście mieszały się w mojej krwi. To na pewno będzie chłopczyk.
„Czyje to dziecko?” będą pytali.
„Moje” odpowiem z uśmiechem Mony Lizy. Widziałam wiele matek ze swoimi synkami i zazdrościłam im ich romansu aż po grób.
Szczęśliwa! I to jak?!
Odurzona tym odkryciem i oparami dopków, zdecydowałam się nikogo nie powiadamiać, póki informacja nie będzie potwierdzona.
 - Jutro kupię test. A tymczasem pójdę zapalić. – powiedziałam sama do siebie, po czym wyszłam z zaparowanej łazienki prosto w drżącą, tańczącą w wirze szczęścia rzeczywistość.
***
Był już bardzo późny wieczór, około pierwszej w nocy. James jak dotąd nie zadzwonił. Oglądałam krytycznym okiem jakiś stary szkic, gdy nagły skurcz w podbrzuszu powiadomił mnie, że będzie niedobrze. Wysiłkiem woli pokonałam ból, lecz po chwili wrócił. Pobiegłam do łazienki i zdjęłam szlafrok. Ponownie z podziwem obejrzałam swoje duże, okrągłe piersi z brązowymi sutkami i dotknęłam swojego brzucha. Potem puściły mi nerwy i wybuchłam płaczem. O trzeciej w nocy było już po wszystkim.
Siedziałam na ubikacji i krwawiłam do muszli, jasnoczerwona krew tętnicza mieszała się z ciemniejszymi zakrzepami, łzy też spływały do kanalizacji.
Zafascynowana, przerażona, wzięłam duży zakrzep na kawałek białego papieru toaletowego i sondowałam go palcem, poszukując syna, którego utraciłam. Założyłam tampon i wyszłam, by pochować przy świetle księżyca mojego nigdy nie narodzonego męskiego potomka.
Znowu pełnia. Siny księżyc. Trawa w ogródku faluje – włosy anonimowych grobów. W świetle księżyca wykopałam dołek i pogrzebałam zakrzep wśród glist i ślimaków. Mój syn urodzony, umarły, nigdy nie poczęty – w gruncie rzeczy co to za różnica, skoro wszystko jest jednym? Księżyc jest martwy, lecz daje światło. Catherine nie żyje, ale wędruje po moim lesie z budynków Los Angeles. Nawet psy, które kiedyś miałam – Lindsay, Boner, Giselle – ich dusze merdają ogonami i podskakują, by wpuścić je do domu. Martwi i żywi – wszyscy są tutaj, wirując w pratańcu. Osoby o zdolnościach parapsychicznych widzą ich, słyszą. My tylko udajemy, że ich nie widzimy, żeby nie zwariować. Za dużo szumów na łączach! Za dużo danych! Odfiltrowujemy zmarłych i bierzemy w ramiona noc.
Może nigdy nie istniałeś, synku. Byłeś może tylko marzeniem, snem, urojoną ciążą. Ale żyłeś w moim sercu. Wierzyłam, że istniejesz.
Żegnaj.