sobota, 27 września 2014

Rozdział 28

Jak tam po początku roku, misiaki? Dajecie radę? Ja mam jak na razie same dobre oceny, co mnie cieszy, bo tak jakby zaczynam znowu żyć c:
Trochę nie ogarniam jeszcze, ale jestem na dobrej drodze. Miłego czytania c:
____________________

 - Ja pierdolę. - powiedział Logan, przerywając ciszę. - Myślicie, że to prawda?
Wyrwałam się z otępienia i usiadłam przy stole, wzdychając ze zrezygnowaniem. Odsunęłam od siebie słoik po korniszonach zostawiony przez Fermina Romero de Torres, nie kryjąc wyrazu obrzydzenia.
 - Powiedz im Alice. - rzuciłam krótko, nie patrząc na nią.
 - Chłopaki... To po części moja wina. - odezwała się czarnowłosa.
 - Twoja? Czemu? - zapytał Carlos, wyjmując z szafki butelkę koniaku.
 - Kiedy byliśmy w tym klubie, do którego was wzięłam... To nie był przypadek. Ten lokal należy do ruskich, a ja wiedziałam o tym. Zabrałam was tam, bo chciałam kupić od nich skuna.
 - I co z tego? Przecież cały czas byłaś z nami. - przypomniał jej Kendall.
 - Wróciłam tam, kiedy czekaliście na taksówkę. Zapytali mnie wtedy o Carlosa. Powiedziałam im, że to on, że jest moim kumplem. Kiedy odjechaliśmy, najprawdopodobniej podążyli za nami i dlatego wiedzą, gdzie mieszkacie. Resztę historii już znacie. - wyjaśniła cicho Alice. Spojrzałam na nią i zobaczyła, jak jej twarz wykrzywia grymas rozpaczy. Żałowała tego.
 - Czekaj... i ty chcesz powiedzieć, że to był pub Jurija Karkarova, tak? - James z trudem zachowywał spokój. Był roztrzęsiony. Zdusiłam w sobie chęć, by wstać i go przytulić.
 - Właśnie to chcę powiedzieć. - przytaknęła czarnowłosa. Jej głos był nienaturalnie piskliwy. - Wprawdzie tam nazywali go Maszyna, ale nie ulega dyskusji, że to był on. Tak bardzo cię przepraszam, Carlos, ja...
 - Nic nie mogłaś zrobić. - przerwał jej ten - Gdyby nie to, wszystko i tak by się wydarzyło, ty tylko przyspieszyłaś ten proces. Nie zadręczaj się. To wina mojego ojca, nie twoja.
 - A właśnie! - Logan się ożywił. - Carlos, nie wspominałeś, że twój tata to mafiozo.
 - Bo o tym nie wiedziałem. - odparł Latynos, nalewając koniaku do szklanek. - Podejrzewałem, ale wolałem myśleć, że to tylko tak wygląda. - po tych słowach, posprzątał słoik po Ferminie i położył szklanki na stole. Wszyscy usiedli.
 - Rzadko widywałem ojca, nawet kiedy jeszcze mieszkał z nami. Uwielbiałem go, zawsze na niego czekałem, nawet gdy przychodził w środku nocy i ręce pachniały mu prochem, a kieszenie pieniędzmi. Kiedy postanowił się wyprowadzić, powiedział, że to przez pracę. Podejrzewam, że matka wiedziała, czym się zajmuje, dlatego nie oponowała. Nic dziwnego, żyła w ciągłym strachu. Chociaż według mnie, to i tak lepsze niż nieświadomość. - opowiedział.
 - Nie mów tak, Carlito. Oni cię chronili. - powiedziałam cicho, kładąc mu rękę na ramieniu. - Twój ojciec, nawet gdyby chciał, a pewnie tak było, nie mógłby skończyć z tym, w co został wplątany. Dawni towarzysze i tak by go odnaleźli.
 - Wiem. - odparł smutno Carlos. - Nie żywię do nich urazy. Ale to nie zmienia fakty, że głupio się czuję. Syn gangstera, Chryste Jezu. - po raz pierwszy od przybycia Antonia i Fermina, uśmiechnął się słabo. - Zawsze myślałem, że to bardziej czaderskie.
 - Śmiertelne niebezpieczeństwo nie jest czaderskie. - mruknął Kendall, zaciskając ręce na szklance z koniakiem, aż pobielały mu knykcie. Nawiedziło mnie wspomnienie, jak te same ręce w podobny sposób ściskały kierownicę caddilaca. Zrobiło mi się niedobrze. Za oknem, upalne, słoneczne popołudnie trwało w najlepsze.
 - Carlito, jest jedna sprawa. - zaczął James. - Kto pojedzie jutro rano do Meksyku?
 - Nie wiem, Jamesy, nie każ mi myśleć. - odparł ten, po czym pociągnął tęgi łyk ze swojej szklanki.
 - Czekajcie. - odezwałam się. - Spróbujmy sobie wyobrazić, co czuliby ruscy, gdyby odkryli, że Carlosa nie ma w Los Angeles.
 - Wkurwiliby się. To jasne. - powiedział Logan.
 - No tak. A Alice mimowolnie dostarczyła im infornacji, prawda? - mój mózg pracował na najszybszych obrotach. - Wyobraźcie sobie, co byłoby, gdyby nie zastali Carlosa, ale ona byłaby obecna. Mogliby coś jej zrobić, bo ją już znają. Dlatego najlepiej będzie, jeśli ona też pojedzie. Byłaby względnie bezpieczna.
 - Masz rację, Lorrie. - odparła czarnowłosa. - Ale co z wami? Dobra, nie zastaliby ani mnie, ani Carlosa, James byłby z nami, ale zostałabyś ty, Logan i Kendall. Mogliby zrobić krzywdę wam.
 - Nie zapominaj o Ferminie. On ma zostać z nami, a wygląda mi na twardego zawodnika. - skrzywiłam się na wspomnienie jego wilczego uśmiechu i złotych zębów, a także sposobu, w jaki z lubością gładził broń wetkniętą za pas.
 - Ruscy to też twardzi zawodnicy. Poza tym, ci, których widziałam, wyglądali przy Ferminie jak góry mięcha. - odparła Alice.
 - Będziemy musieli zaryzykować. Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. - powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Nie po tych wszystkich latach, nie po tym jak za każdym razem podnosiłaś mnie z dna.
 - No cóż. - westchnął Kendall. - Z tym nie można polemizować. Ja jestem za, niech Alice pojedzie.
 - Lorrie ma rację. - powiedział Logan. - My jakoś damy sobie radę.
 - Też się zgadzam. - oznajmił James. - Nie zostawiłbym obu dziewczyn w domu, narażonych na atak ze strony ruskiej mafii złożonej z chodzących gór mięcha. W dodatku z Ferminem.
 - To postanowione. - podsumował Carlito. - Jadę ja, James i Alice. Kendall, Logie i Lourette zostają. Przynajmniej na razie. Jak tylko tam dotrzemy, podejmę odpowiednie kroki, byście również byli bezpieczni.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, każdy pijąc swój koniak.
 - Nie wiem jak wy, ale ja wciąż nie potrafię tego ogarnąć - odezwał się Logan. - Wszystko tak szybko się zmienia, tak bardzo zaskakuje.
 - Cóż, niezbadane są ścieżki życia. - westchnął w odpowiedzi Kendall.
 - Amen. - dodała cicho Alice.
Wszyscy zachichotaliśmy. Byłam zdumiona, ze w takiej sytuacji potrafimy jeszcze się śmiać. Kiedy dopiliśmy alkohol, wstałam od stołu.
 - Chodź, Alice, - pójdziemy na Sunrise St. i spakujemy cię, a po drodze kupimy coś do picia. Może napoje energetyczne.
 - Dobry pomysł. Do później, chłopcy. - pożegnała się, po czym wyszłyśmy. Droga do mojego domu na piechotę zajęła nam dwadzieścia parę minut. Drogę przebyłyśmy w milczeniu, kontemplując złociste promienie słońca na naszych twarzach. Spakowanie się, również nie zabrało nam dużo czasu, Alice wzięła tylko parę ubrań i trochę czystej bielizny, a także zgrabną kosmetyczkę. Doszłyśmy do wniosku, że nic więcej nie będzie potrzebne.
W drodze powrotnej, wstąpiłyśmy do sklepu i ze sporym zapasem napojów energetycznych, wróciłyśmy do chłopaków. Puszki pobrzękiwały na każdym kroku.

***

Była już późna noc. W przedpokoju czekały na Carlosa, Jamesa i Alice niewielkie walizki. Wszyscy znów siedzieliśmy w kuchni. Do niedawna analizowaliśmy po raz kolejny sytuację, lecz porzuciliśmy to zajęcie, gdy zrobiliśmy się zbyt zmęczeni, by nasze umysły normalnie funkcjonowały. Stół był zasłany puszkami po napojach energetycznych, a powietrze gęste od dymu kilkunastu papierosów wypalonych przez Alice. Nikt nie miał jej tego za złe, bowiem wszyscy uważaliśmy, że lepsze to niż skręty.
Kiedy energetyki się skończyły, Carlos sprawdził godzinę na ekranie telefonu i zmarszczył brwi w zamyśleniu. Przez ostatnie parę dni właśnie ten wyraz twarzy najczęściej pojawiał się na jego obliczu. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakby zmienił się w kogoś obcego, tylko podobnego do Carlosa, lecz nim nie będącego.
 - Jest prawie pierwsza w nocy. - odezwał się ponuro. - Lepiej, żebyśmy poszli spać. Jutro ciężki dzień.
 - Masz rację. - przyznałam. Reszta też wyraziła swoją aprobatę, więc każdy poszedł w swoją stronę. Bez zastanowienia ruszyłam za Jamesem do jego pokoju. Gdy znaleźliśmy się w środku, James poszedł do garderoby, by przebrać się w piżamę, nie przerywając milczenia, które zapadło między nami. Kiedy wrócił, zrobiłam to samo.
Po chwili siedzieliśmy na łóżku naprzeciwko siebie, obcy, milczący, nieobecni.
 - Wszystko w porządku? - zapytałam, z braku jakiegokolwiek innego pomysłu na przerwanie napierającej zewsząd ciszy.
 - Tak. - odparł krótko James, ochrypłym głosem. Przeszyłam go przenikliwym spojrzeniem.
 - Nie wierzę ci. - mruknęłam. - Cholernie ci nie wierzę. Co więcej, mam wrażenie, że kłamiesz za każdym razem, gdy cię o to poytam.
James utkwił we mnie spojrzenie swych smutnych, migdałowych oczu bez dna i nie spuszczał go ze mnie, słuchając, jak mówię dalej.
 - Nie chcę, żebyś jechał. - powiedziałam. - Boję się, umieram ze strachu, na myśl, że moglibyśmy się już nie zobaczyć.
 - A ja nie chcę cię zostawiać, ale muszę to zrobić. Dla Carlosa. - odparł James. Jego twarz przyoblekła maska bólu.
 - Dla Carlosa. - powtórzyłam, kiwając głową. - Ale czy ty się nie boisz?
 - Bardziej od ciebie. Jesteś silniejsza. - odrzekł Maslow z delikatnym uśmiechem, który upodabniał go do anioła.
 - Nie mów jak Keith. Znów kłamiesz. Wiem, że się boisz, lecz ty potrafisz nad sobą panować. Ja ledwie oddycham z przerażenia i niepewności. Przecież możemy... - nie mogłam wykrztusić z siebie tego słowa.
 - Zginąć. - dokończył za mnie James. - Wiem.
Utkwiłam w nim błagalne spojrzenie. Wszystkimi porami skóry krzyczałam "Nie odchodź!", chociaż usta miałam zaciśnięte w bladą kreskę.
 - Musisz mi coś obiecać. - powiedział Jaimie. - Jeśli mamy zginąć, lepiej, żebyśmy zginęli w walce. Ucz się od Fermina. Niech pokaże ci, jak się bronić.
 - Zgoda. - odpowiedziałam zaskakująco twardym, zdecydowanym tonem, lecz zaraz ziewnęłam przeciągle, co trochę zepsuło efekt.
 - Przyda się nam trochę snu. - stwierdził James i położył się, oraz przykrył kołdrą. Zrobiłam to samo u jego boku. Objął mnie swym silnym ramieniem, a ja poczułam jego świeży, żywiczny zapach, gdy się w niego wtuliłam.
 - Czy jeszcze się zobaczymy? - zapytałam. - Jutro się rozstaniemy  i nie wiadomo, co się stanie. Powiedz, że zawsze  będziesz na mnie czekał.
 - Oczywiście. - obiecał solennie James. - Gdy to wszystko się skończy, będziemy razem po kres dni.
 Zaśmiałam się smutno.
 - To brzmi bardzo ładnie, ale znów kłamiesz. Widzę to. Chciałabym wierzyć w te słowa, ale za bardzo się boję, że twoja pewność jest fałszywa.
James skinął głową.
 - Miłość czyni nas kłamcami. - wyszeptał, po czym obdarzył mnie najsmutniejszym uśmiechem na ziemi, tak smutnym, że w oczach stanęły mi łzy.
Zasnęłam z nimi na policzkach.

_______________________

Tak właśnie dotarliśmy do końca rozdziału nr 28, mam nadzieję, że się podobało.
Pamiętajcie o zasadzie czytasz = komentujesz c:
A nr 29 już w drodze c: