poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 27

No, miało być kilka dni, ale wyszło dłużej, wybaczcie, lecz nie miałam dostępu do internetu :cc.
Rozdział 28 jest już w połowie napisany, więc nie będziecie musieli na niego tak długo czekać. Jedyne, co mogę powiedzieć na jego temat, to iż nadchodzi taki rozpierdol, że "wykurwisz z kapci, jakby ci ktoś tipsem hemoroida skrobał".
Zanim przejdziemy do rozdziału nr 27, nakreślę w paru zdaniach, jak wygląda mój proces twórczy w te wakacje: leżę godzinami na dywanie u mnie w pokoju ze skoroszytem formatu A4 i energetykiem (na szafce zebrała się już spora kolekcja puszek - zamierzam je przed końcem wakacji sprzedać na złomie, zawsze kilka złotych wpada do kieszeni i mam na jakieś piwo czy coś), skrobiąc zawzięcie, z nieodłącznym papierosem w lewej ręce, które wypalam jeden za drugim. Oczywiście, później mój pokój przypomina saunę, bo nie otwieram okien, a za zamkniętymi drzwiami czuję się lepiej, wymyślając wyssane z palca perypetie moich bohaterów. I tak, zaczęłam palić, shit can happen. W każdym razie, mój, jak to nazwałam "proces twórczy" potrafi się przeciągnąć do świtu, a wtedy czytam jeszcze raz to, co napisałam i kładę się spać, czasem nawet na dywanie, tak jak leżałam. Później przepisuję tekst do komputera.
Czuję się jak prawdziwa pisarka ;_; Tymczasem, zapraszam do czytania!
________________________________________

Po rozmowie z Alice, postanowiłam nie wracać więcej do tematu gangsterów rosyjskiego pochodzenia, tylko obserwować sytuację w milczeniu, gotowa podjąć odpowiednie kroki w razie jakiejś zmiany. Stała czujność mnie wyczerpywała, nerwy miałam bez przerwy napięte jak postronki.
 Nieważne, jak często wmawiałam sobie, że wszystko jest pomyłką, mój umysł podpowiadał mi, że wkrótce coś się stanie i nie będzie mi się to podobać.

Srebrnego auta już nigdy nie zobaczyliśmy, lecz pojawiło się kilka innych, zawsze z przyciemnionymi szybami, modele nie rzucające się w oczy, które za każdym razem parkowały pod domem Jacksonów. Nigdy żaden z nich nie stał dłużej niż godzinę, przynajmniej za dnia, gdy było jasno.
Carlos z dnia na dzień zdawał się być coraz bardziej milczący, zamyślony. Rzadziej wychodził z domu. Wiedziałam, jaki jest tego powód, mimo, że już nikomu się nie zwierzał. Wiedziałam też, że trzeba czekać, póki choć jedna z niewypowiedzianych dotąd obaw się nie sprawdzi, lub nie okaże się bezpodstawna, by uniknąć pochopnych działań.
Koszmar ten trwał niecały tydzień.
Znużona codziennymi wyprawami do chłopaków, które zwykle kończyły się przesiadywaniem przy kuchennym oknie i wypatrywaniem kolejnych podejrzanych samochodów, coraz bardziej się koncentrowałam, wiedząc, że moja czujność słabnie pod wpływem nudy. Sprawiało to niemal fizyczny ból, czułam się, jakby moją głowę wypełniał rój wściekle bzyczących pszczół. Bynajmniej tym niezrażona, twardo stałam przy oknie, pijąc kawę i obserwując.
Kątem oka zauważyłam staroświeckie czerwone auto zbliżające się do domu w majestatycznym, żółwim tempie. Zbyt powoli.
Był to pick-up, jakich wiele, polakierowany tak jaskrawym odcieniem czerwieni, że wyglądał jak zabawka dla dzieci. Zmrużyłam oczy, badawczo przyglądając się samochodowi, który zatrzymał się przed główną bramą, jak gdyby nigdy nic.
Rzuciłam szybkie spojrzenie Alice, która była zajęta zajadaniem ciastek i rozmową z Carlosem i Loganem. Jamesa i Kendalla nie było, pojechali na zakupy. Czarnowłosa uniosła brwi w wyrazie niezrozumienia, po czym podeszła do okna.
 - Co, do diabła? - mruknęła cicho, gdy ujrzałyśmy, jak jedna z szyb opuszcza się. Kierowcą był ogorzały facet w średnim wieku, którego oczy zakrywały ciemne okulary pilotki. Ociągając się, zapalił papierosa.  Z pick-upa wysiadło dwóch innych facetów - oboje ubrani w dżinsy i kurtki khaki, pod którymi - byłam prawie pewna - rysowały się kontury broni wetkniętej za pas.
Jeden z nich był wyraźnie wyższy, na twarzy o grubo ciosanych rysach miał kilkudniowy zarost, a w ustach wykałaczkę. Drugi, choć niższy, był wyraźnie lepiej zbudowany, wyglądał też na młodszego i nosił kowbojski kapelusz. Zmarszczyłam brwi. Nie wyglądali na ruską mafię, ale i tak poczułam irracjonalny strach. Zdrętwiałą ręką namacałam telefon w kieszeni bluzy, gotowa w każdej chwili zadzwonić na policję. Dziwni przybysze weszli na podwórko i chwilę później usłyszałam dzwonek do drzwi.
 - Otworzę. - rzuciłam pospiesznie, nim któryś z chłopców zdążył wstać. Alice wzruszyła ramionami w ich stronę, po czym podążyła za mną, zaciskając ręce w małe piąstki. W korytarzu wymieniłyśmy się spojrzeniami, po czym odetchnęłam parę razy, próbując nadać twarzy wyraz uprzejmego zaciekawienia. Drzwi zatrzęsły się od kilku zdecydowanych uderzeń. Szybko je otworzyłam.
Z tak bliska, jegomość z zarostem wydawał się być jeszcze wyższy, szybki rzut okiem wystarczył, bym przekonała się, że oboje naprawdę mieli broń. Musieli czuć się bardzo pewni siebie =. Przezwyciężyłam strach i uśmiechnęłam się uprzejmie.
- Tak? W czym mogę pomóc? - zapytałam, starając się ukryć ledwo dostrzegalne drżenie w głosie za służalczą miną.
 - Cześć, laleczko. Tak się składa, że przybyliśmy porozmawiać z niejakim Carlosem Pena Jr, a z tego co wiemy, takowy tu mieszka. - odezwał się niższy, taksując mnie lubieżnie wzrokiem. Mówiąc to, pogładził bezwiednie zarys broni pod kurtką, co skutecznie odwiodło mnie od zamiaru spławienia ich. Zamiast tego, przyjrzałam się im uważnie. Oboje byli Latynosami, facet z wykałaczką zachowywał kamienną twarz, niższy zaś uśmiechał się szeroko. W jego uśmiechu było coś niepokojącego, jakaś iskierka szaleństwa, która nadawała mu wygląd wygłodniałego wilka.
 - Uhm, oczywiście. A można wiedzieć, kim panowie są i w jakiej sprawie przychodzą?
 - Nie interesuj się, seniorita, bo... - zaczął niższy facet, lecz ten drugi mu przerwał.
 - Nazywam się Antonio Veracruz, a to mój wspólnik, Fermin. Przybyliśmy w sprawach, hm, rodzinnych, można to tak ująć.
Wymieniłam z Alice zaskoczone spojrzenia.
 - Eeee, no dobrze, to zapraszam do kuchni. - odparłam, wyraźnie zbita z tropu. Odsunęłam się, wpuszczając przybyszów do środka. Fermin, wchodząc, otaksował wzrokiem najpierw Alice, a potem jeszcze raz mnie. Zaprowadziłam ich do kuchni, obserwując, jak rozglądają się czujnie po domu.
- Dios mio, całkiem fajne mieszkanko. - odezwał się towarzysz Veracruza. Zaczynał mi powoli działać na nerwy, ale nie odczuwałam tego tak mocno przez paraliżujący strach wymieszany ze zdumieniem i ciekawością. Coś było bardzo nie tak, tylko jeszcze nie wiedziałam, co.
 - Carlos, panowie do ciebie. - powiedziałam, gdy tylko weszłam do kuchni. Latynos uniósł brwi, zobaczywszy naszych niecodziennych gości, lecz szybko się popamiętał i zastąpił zdziwioną minę grzecznym uśmiechem, zarezerwowanym dla nieznajomych.
 - Mogę zaproponować panom coś do picia? - zapytał uprzejmie. Antonio pokręcił głową, lecz Fermin, wyraźnie ożywiony, znów rozpromienił się w swoim wilczym uśmiechu. Zauważyłam, że ma co najmniej jeden złoty ząb.
 - Jak masz whisky, to tak. - odparł, po czym zaśmiał się krótko, ochryple.
 - Niestety nie, ale może koniak, wino? - Carlos nie tracił animuszu, ale był równie zbity z tropu, co ja, Alice i Logan.
 - Trunki dla ciot. Podziękuję. - uciął krótko Fermin, po czym zwrócił się do wspólnika - Dopełnij ceremonii, mistrzu, a ja dokonam rewizji lodówki. - Po tych słowach przesunął kapelusz trochę do tyłu i otworzył lodówkę, jakby był u siebie w domu. Wyjął z niej słoik korniszonów, z którym rozsiadł się na stole i zaczął zajadać. Wszyscy byliśmy za bardzo skonfundowani, aby zareagować.
 - To dość delikatna sprawa... - zaczął Veracruz, uśmiechnąwszy się przepraszająco. - Dlatego wolałbym, aby państwo wyszli i zostawili nas samych z panem Carlosem.
 - Ja niestety wolę, żeby zostali. To przyjaciele, nie mam przed nimi tajemnic. - Odpowiedź Carlosa była ostra i zdecydowana. Obrzuciłam go zaskoczonym spojrzeniem. Pierwszy raz odezwał się przy mnie w taki sposób do kogoś obcego. Antonio świdrował go przez chwilę wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
 - Tak też może być, jak sądzę. W takim razie przystąpimy do rzeczy. Ja jestem Antonio Veracruz, a mój wiecznie głodny przyjaciel, to Fermin Romero de Torres. - Facet wskazał na Fermina, który obdarzył Carlosa pojednawczym uśmiechem z ustami pełnymi korniszonów. - Jesteśmy pracownikami pańskiego ojca i przybyliśmy tu na jego polecenie.
 - Ojca? - zdziwił się Carlos. - Nie widziałem go od lat.
 - Tak było bezpieczniej. - Veracruz wzruszył ramionami. - Teraz również kwestia bezpieczeństwa zmusiła go do wznowienia kontaktu. Naszym zadaniem jest eskortowanie pana do miejsca pobytu pańskiego ojca w możliwie jak najkrótszym czasie. Musi pan wybaczyć nam brak ceregieli i pojawienie się bez zapowiedzi, ale takiego postępowania wymagał od nas szef. - wyjaśnił chłodno.
Carlos zmarszczył brwi w wyrazie skonsternowania.
 - Rozumiem, ale... dlaczego? - spytał.
 - Powiem krótko: jest pan w poważnym niebezpieczeństwie.
Zapadła grobowa cisza przerywana tylko mlaskaniem Fermina. Rzuciłam Alice przerażone spojrzenie.
Wtem, usłyszałam trzaśnięcie drzwi frontowych. Do kuchni weszli James i Kendall z torbami zakupów, które położyli na podłodze.
 - Eee, dzień dobry. - przywitali się. Fermin ich zignorował, a Antonio odpowiedział krótkim skinieniem głowy.
 - James, Kendall, to są pracownicy mojego ojca, panowie Veracruz i Romero de Torres. Mówią, że mam przyjechać do mojego ojca i że grozi mi niebezpieczeństwo. Panie Veracruz, proszę kontynuować, to również są przyjaciele. O co chodzi?
Przybysz, zanim się odezwał, obserwował przez chwilę Kendalla i Jamesa, jakby sprawdzając, czy są godni zaufania.
 - Nie o co, a raczej o kogo. O Jurija Karkarova, w niektórych kręgach znanego jako Maszyna. - Alice gwałtownie zachłysnęła się powietrzem, Antonio obdarzył ją obojętnym spojrzeniem i podjął przerwany wątek. - Karkarov jest, można tak powiedzieć, konkurencją pańskiego ojca. Od dość dawna walczą o wpływy na terenie Stanów Zjednoczonych.
 - Czasami dosłownie walczą. - wtrącił Fermin, po czym zaniósł się swoim szekliwym, ochrypłym śmiechem, jakby wymyślił znakomity dowcip.
 - Jakiego rodzaju wpływy? - spytał Carlos szorstko, zignorowawszy go. Atmosfera jeszcze bardziej stężała, gdy Antonio odpowiedział posępnie.
 - Handlowe, że tak to ujmę. Niekoniecznie zgodne z prawem.
 - A w zasadzie nigdy. - dopowiedział Fermin z chichotem. Widać było, że świetnie się bawił. Spojrzałam na Carlosa. W wyrazie jego poważnej, skupionej twarzy nie zaszła żadna zmiana, może tylko minimalnie zaszkliły mu się oczy.
 - W sumie tak podejrzewałem. Co z tym Karkarovem?
 - Widocznie wpadł na pomysł, żeby pozbyć się konkurencji raz na zawsze. Nie mógł nic zrobić szefowi, gdy ten siedzi sobie w Meksyku, więc zmienił cel. Celem jest pan. - wyjaśnił Antonio, wypychając kciukami kieszenie dżinsów. - Doszły nas słuchy, że w mieście pojawiło się więcej ludzi Karkarova, mieliśmy też kilka niepotwierdzonych informacji, że on sam był tu widziany. Postanowiliśmy zareagować, gdy tylko pojawił się pierwszy sygnał.
 - Jaki sygnał, jakie słuchy? Mój ojciec ponoć jest w Meksyku, tak? - zainteresował się Carlos. - Skąd mam wiedzieć, że nie robicie sobie ze mnie jaj?
 - Zastanów się trochę, muchacho. Cały czas byłeś obserwowany przez ludzi szefa. To, że nie widzieliście się od lat, nie czyni was obcymi ludźmi. - odparł Fermin, przewróciwszy oczami. Śliskimi od octu palcami wyłowił ostatniego ogórka ze słoika i wchłonął go z głośnym siorbnięciem.
 - To pański ojciec, kocha pana. - powiedział Antonio. Po raz pierwszy jego twarz nabrała łagodnego wyrazu. Przez chwilę wydawał się nawet przystojny. - Nie chciałby mieszać pana w swoje sprawy. Teraz nie ma innego wyjścia. Musi pan do niego jechać.
 - A co, jeśli wam nie wierzę? Co, jeśli uważam, że ten cały Jurij Maszyna po prostu nie istnieje? - twarz Carlito wykrzywił dziwny grymas. Przeszedł mnie dreszcz. W  tym momencie był zupełnie inny od wiecznie uśmiechniętego Carlosa - optymisty, którego poznałam.
 - To musisz być strasznym debilem, amigo. Nie mów, że nie miałeś przez kilka ostatnich dni wrażenia, jakby ktoś ci obserwował. A może nie zwracałeś uwagi na zacieśniający się wokół ciebie krąg zbirów? Fermin zeskoczył ze stołu i spojrzał na niego z pogardą.
Nastała głucha, pełna grozy cisza. Wszyscy wpatrywali się wyczekująco w Carlosa.
 - No dobrze. - westchnął ten. - Poddaję się. Nawet jeśli to wszystko farsa, nie zaszkodzi, bym wreszcie spotkał się  moim ojcem. Jest jeszcze jedna sprawa, panie Veracruz.
 - Słucham. - odezwał się Antonio.
 - Moi przyjaciele. - Carlito zatoczył ramieniem dookoła pomieszczenia. - Nie mogę ich zostawić.
 - Rozumiem. - odparł Veracruz. - Ale nie może pan też wziąć ich wszystkich. Podróż może okazać się równie niebezpieczna, co pozostanie tutaj. Proszę mi powiedzieć. - tu zwrócił się do nas - czy ktoś z państwa potrafi posługiwać się bronią?
 - Ja. - odparł krótko James. Posłałam mu rozpaczliwe, tęskne spojrzenie.
 - Możemy wziąć ze sobą tego pana - Antonio skinął głową w stronę Maslowa - i jeszcze kogoś. Reszta zmuszona będzie zostać, przynajmniej na razie. Fermin z nimi zostanie dla ochrony. Niech pan posłucha - położył Carlosowi rękę na ramieniu - to nadzwyczajna sytuacja, która wymaga nadzwyczajnego pośpiechu. Jutro o świcie zabieramy pana i dwóch pańskich przyjaciół do San Diego, gdzie będzie czekał prywatny samolot do Acapulco. Do tego momentu, ma pan czas na spakowanie się, załatwienie formalności i decyzję, kogo chce pan ze sobą zabrać. Karkarov już wie, kim pan jest i gdzie pan mieszka, ma pana jak na patelni, więc proszę nic nie próbować. My teraz odejdziemy i nie zobaczy nas pan do świtu. Do tego czasu, niech Bóg ma pana w opiece. Proszę się naradzić, a tymczasem, my znajdziemy drogę do wyjścia. - skinął nam głową i odszedł, a Fermin Romero de Torres za nim, bez pożegnania. Usłyszeliśmy tylko, jak mówi do Antonia:
 - Słowo daję, companiero, to śmieszne, że ta pierdoła naprawdę jest synem szefa.
Następnie tylko trzaśnięcie drzwi, kroki na schodkach, przytłumione słowa, warkot silnika, świergot jakiegoś ptaka.
Każdy dźwięk był sztyletem wymierzonym w ciszę.
___________________________________________
Jezu nareszcie, myślałam, że nigdy nie skończę.
Mam nadzieję, że się podobało c:.

piątek, 8 sierpnia 2014

Rozdział 26

Halo halo witam, odbiór.
Dziś przedstawiam Wam dwudziesty szósty rozdział. Zapraszam do czytania c:
__________________________________

Kiedy przybyłam do domu chłopców, było już po dziesiątej rano. Drzwi otworzył mi Kendall.
 - Cześć Lorrie! - przywitał mnie z pogodnym uśmiechem, tym samym, którym uraczył mnie pierwszego wieczoru, gdy się spotkaliśmy, z dołeczkami i uroczymi zmarszczkami wokół oczu, tym samym, który uwieczniłam na jego portrecie, narysowanym przeze mnie pierwszego poranka, który razem spędziliśmy. Od tego czasu minęły może trzy tygodnie, może więcej, ale mi, czas te wydawał się długi, niczym wieczność. Z jasnością, której dotąd nie doświadczyłam, zdałam sobie sprawę z ogromnego przywiązania, jakim zdążyłam obdarzyć cały zespół. Ogarnęło mnie bliżej nieokreślone wzruszenie. Czułam się, jakbym po długim czasie błąkania się po bezdrożach, nareszcie wróciła do domu.
 - Witaj, Kenny. - odparłam, rozpromieniona, przytulając go. Podążając za nim, poszłam do kuchni, gdzie siedziała Alice. Przywitałam się z nią serdecznie, po czym przekazałam jej ubrania, więc czarnowłosa bez zbędnych ceregieli poszła wziąć prysznic i się przebrać.
 Kendall zrobił herbatę i usiadł obok mnie przy stole przykrytym tym cudownym, włoskim obrusem, który przykuł moją uwagę poprzedniego wieczoru.
 - Gdzie reszta chłopaków? - zapytałam.
 - Logana jeszcze nie ma, James bierze prysznic, a Carlos pojechał do supermarketu po zakupy. - odparł blondyn obserwując parę unoszącą się nad kubkiem ozdobionym wizerunkiem rysunkowego Spidermana. Skinęłam głową w milczeniu.
Dzień zapowiadał się niezwykle upalny.
 - Cześć, Lourette. - usłyszałam głos. To James przyszedł właśnie do kuchni. Poczułam zapach jego żelu pod prysznic. Miał mokre włosy i wyglądał cudownie. Zatęskniłam nagle za dotykiem jego ust.
 - Hej. - odparłam i wstałam, by go przytulić. Puściłam go po chwili, krótkiej jak uderzenie serca, oparłszy się pokusie, by zostać tak i już nigdy go nie puścić. Zabawne, jak fakt, że James jest tak niewyobrażalnie przystojny, zmienia wszystko. Tak łatwo było o tym po prostu zapomnieć, myśleć o nim tylko jako Jamesie - przyjacielu, by potem ujrzeć go i zmienić kąt widzenia, tak, by rozpływać się w zachwycie nad niezaprzeczalną boskością jego rysów. Uśmiechnęłam się do niego, uśmiechem przepełnionym ufnością i szczęściem, podczas gdy moje oczy pożerały iskierki tańczące w jego migdałowych tęczówkach i czarnych źrenicach bez dna. Świat na chwilę przestał istnieć. Tylko na sekundkę, bo Maslow minął mnie, by zrobić sobie herbatę, muskając mnie przelotnie rozbawionym spojrzeniem, a wtedy wszystko wróciło na swoje miejsce.
W tle słyszałam szum płynącej wody, Alice właśnie się kąpała.
Wróciłam na swoje miejsce, do herbaty, którą zrobił mi Kendall. Blondyn po chwili dopił swoją i wstał, by odnieść kubek. Po drodze zamienił parę słów z Jamesem i wyszedł, wyjaśniając, że musi podlać trawnik. Zostałam z nim sam na sam.

 - Przepraszam, że tak głupio się wczoraj zachowałam. Mogłam spędzić z wami więcej czasu, a tak wyleciałam, jakby się paliło. - powiedziałam, czując potrzebę, by go przeprosić. James westchnął.
 - Nic się nie stało. Na początku byłem trochę zdenerwowany, bo miałem wrażenie, że jedziesz do domu tylko po to, żeby się zjarać, ale wiem, że musiałaś zrobić też inne rzeczy, więc szybko mi przeszło. Nie ma powodu do przeprosin, sam się sobie dziwię, że tak zareagowałem. - odparł spokojnie, po czym usiadł obok ze swoim kubkiem herbaty.
 - Ech, bo to naprawdę było nie w porządku, miałeś prawo się obrazić. - stwierdziłam.
 - Trudno, było minęło. Ja nie mam do ciebie żalu, a ty też nie czuj się winna. - powiedział, po czym uśmiechnął się, najpiękniejszym z jego uśmiechów.
 - W takim razie dziękuję, ulżyło mi. - odparłam, odwzajemniając uśmiech.
 Po pięciu minutach, które spędziliśmy na rozmowie o pierdołach, zjawił się Carlos, wyraźnie czymś zaaferowany. Położył zakupy na stole, po czym stanął w rogu, oparty o blat i zatopił się w rozmyślaniach, nawet się nie przywitawszy. Spojrzał za okno, skonsternowany i zmarszczył brwi.
 - Cześć, Carlito, coś się stało? - zapytałam.
 - Och, cześć Lorrie. - Carlos wyraźnie się rozpogodził. - Nie, nic, tylko miałem takie dziwne wrażenie.
James pytająco uniósł brew.
 - Co jest, stary?
 - Przez całą drogę do i z supermarketu jechało za mną jakieś auto... które teraz zaparkowało naprzeciwko. Spójrzcie. - wskazał palcem za okno. Wraz z Jamesem podeszliśmy i popatrzyliśmy w tamtą stronę. Rzeczywiście stał tam srebrny samochód, nie rozpoznałam marki. Miał przyciemniane szyby i kompletnie niczym się nie wyróżniał.
 - Jesteś pewien? - zapytałam.
 - Na sto procent.
 - Carl, może to jacyś paparazzi? - zamyślił się James. - Albo fani? To nie pierwszy raz, kiedy ktoś tu parkuje i wpatruje się w nasz dom. A może ktoś przyjechał do Jacksonów z naprzeciwka? -
Carlos powoli pokręcił głową.
 - Zanim wszedłem do kuchni, chwilę postałem przy drzwiach i obserwowałem ich przez wizjer. Nikt nie wysiadł, więc wykluczone, żeby przyjechali do Jacksonów. Poza tym, oni przecież pojechali do Arizony.
Coś drgnęło mi w głowie. Myśl o porannej rozmowie z Alice. Ruscy. Ci, którzy pytali ją o Carlosa. A co, jeśli to oni? Jeżeli oni, to czego chcą? Zmroziło mnie i dobry humor zniknął bez śladu. Zmroziło mnie i dobry humor zniknął bez śladu. Zasępiłam się.
Wtem, jakby nigdy nic, samochód ruszył. Było to śmiesznie wręcz nielogiczne, ale mi nie było do śmiechu. Ktokolwiek tu był, na pewno wróci.
Wtem, Alice wróciła do kuchni. Rzuciłam jej zaniepokojone spojrzenie, po czym szybko o niej podeszłam i na powrót wyprowadziłam ją z pomieszczenia. Nie mogłyśmy wyjść do ogródka, bo tam kręcił się Kendall, więc po krótkim zastanowieniu, wepchnęłam ją do toalety i zamknęłam za nami drzwi.
 - Alice, jest źle. - powiedziałam. Czarnowłosa mierzyła mnie przez chwilę poważnym spojrzeniem. - Carlos jest przekonany, że ktoś go śledził. Widziałam to auto na własne oczy. Podejrzewam, że to ruscy.
 - Myślisz? - Alice w skupieniu zmarszczyła brwi. - To byłoby prawdopodobne. - przyznała w końcu.
Wkurwiłam się. Naprawdę się wkurwiłam.
 - Przyszło ci może do głowy, że oni są niebezpieczni? Pomyślałaś o tym, że najprawdopodobniej zwaliłaś na głowę Carlosa masę problemów? - Alice jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, obserwując mnie badawczo w milczeniu, podczas gdy ja coraz bardziej dawałam się ponieść wściekłości. - Przez twoją głupotę będą teraz kłopoty. I to wielkie. Jak mogłaś do tego dopuścić? Miałam cię za przyjaciółkę, za osobę ostrożną, rozsądną, a teraz? Teraz nie wiem, co o tobie myśleć. To może być fatalne w skutkach, Alice, jeśli okaże się, że to jednak byli ci ruscy! - Czarnowłosa cierpliwie czekała, aż wyczerpię słowa wściekłości, obserwując mnie w dalszym ciągu spod przymrużonych powiek. Gdy umilkłam na chwilę, by złapać oddech, Alice wykorzystała okazję, by się odezwać.
 - Dobra, przede wszystkim, przestań panikować i się denerwować, bo to ostatnie, co teraz może pomóc. Proponuję poczekać, jak się rozwinie sytuacja. Jeśli to naprawdę jest mafia, następny ruch wykonają raczej wcześniej, niż później, a jeśli nic podejrzanego nie zdarzy się w najbliższym czasie, to będzie oznaczać fałszywy alarm. W przeciwnym razie, dzwonimy na policję. Zgoda?
Przez chwilę gromiłam ją wzrokiem, ale potem stwierdziłam, że to nie działa. Westchnęłam, by uspokoić się z resztek wściekłości i kiwnęłam głową.
 - Dobra. - mruknęłam, po czym wyszłam z łazienki. Alice bez słowa podążyła za mną.
Martwiłam się. Tak bardzo się bałam, lecz zdusiłam w sobie ten strach i dziarskim krokiem weszłam do kuchni, przylepiając do twarzy głupawy uśmiech. Instynkt mi mówił, że właśnie rozpoczyna się coś wielkiego. I kto wie, czy nie decydującego o całym późniejszym życiu nie tylko Big Time Rush, ale także moim i Alice, i, niewykluczone, również wielu innych.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
______________________________________________

Koniec c:
Następny rozdział będzie za kilka dni c:
Tymczasem dodaję moją super słitkę z Gałą c:
best Gała ever xD


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 25

Patrzcie, jaka ja się rakieta zrobiłam, normalnie szok.
Jestem nieszczęśliwa, on mnie nie chce. Nie ogarniam ani życia, ani bloga, ani cierpienia. I po co się zakochałam?
Możemy się całować, możemy się przytulać, dziękować sobie za każdy dzień, składać pocałunki na kostkach naszych palców, możemy uprawiać cudowny seks, ale to tylko gra, kochanie. Jeżeli się zakochasz, przegrasz.
Ja przegrałam.
Eh, życie. W każdym razie, startuję na nowo z blogiem. Cieszycie się? c:
_____________________________________________

    Leżałam w sypialni na podłodze, obserwując pierwsze promienie słońca igrające w szklance wody stojącej na nocnej szafce.
Uznałam. że moja "ciąża" była tylko urojeniem spowodowanym przez okoliczności i palenie tego gówna od Alice. Ukryłam twarz w dłoniach.
 - Nigdy więcej nie dotknę dopów. Nigdy. - powiedziałam do siebie przez palce. Czułam tępy ból głowy i zatok, tak podobny do kaca, a jednak zupełnie inny. Byłam wycieńczona.
   Gdy tylko wróciłam z ogródka, położyłam się w sypialni na dywanie, a w godzinę później faza minęła pozostawiając po sobie przygnębienie i niedowierzanie. Byłam makabrycznie zmęczona, a jednak nie mogłam zasnąć. Wróciły do mnie myśli o Jamesie, telefon zaś, w dalszym ciągu milczał. Wiedziałam, że chłopcy poszli z Alice do dyskoteki. Do tej pory powinni już wrócić, teraz pewnie odsypiali. Żałowałam, że nie poszłam z nimi. Plułam sobie w brodę za to gówniane przyciąganie do narkotyków. Ganiłam ciągle Keitha za takie zachowanie: czasem, dobra faza była dla niego ważniejsza, niż praca, przyjaciele, czy nawet ja. Tymczasem, sama przyswoiłam sobie te przyzwyczajenia.  Czuła, pogardę dla samej siebie. I wstyd za tę schizę z ciążą. Nie byłabym w stanie nikomu się do tego przyznać. Jak by to zabrzmiało?
"Staary, było za grubo! Myślałam, że jestem w ciąży, a jak dostałam okresu, stwierdziłam że poroniłam i pochowałam jeden ze skrzepów w ogródku, w przekonaniu, że to mój nienarodzony syn." To nie ma sensu. Narkotyki są niebezpieczne, niszczą mózg.
 - Uch, co ja sobie myślałam? - jęknęłam na głos. Byłam pewna, że fiksuję.
"Dobra", pomyślałam. "Czas się ogarnąć i skończyć zabawę w życie."
Zrozumiałam, że nie mogę więcej zachowywać się tak, jakby nic nie było na serio. Ciało ludzkie jest bardzo kruche, a mózg jest najdelikatniejszym z narządów.
Nie mogłam dopuścić do tego, żebym zwariowała - chłopaki mogli żyć bez trawki - więc ja też mogę. Poza tym, pozostaje też alkohol - on jest chociaż legalny.
   Westchnęłam przeciągle. Dzisiejsza noc była strasznie gorąca. Ubrania kleiły mi się do skóry spowitej delikatną mgiełką potu. Z mieszaniną zaskoczenia i lekkiego obrzydzenia stwierdziłam, że mam na sobie te same ubrania, które wybrałam na koncert Keitha. Jedwabna koszula była pomięta, a spódnica wrzynała mi się w biodra. Nie chciałam patrzeć w lustro, wiedziałam już, że moja twarz z resztkami rozmazanego wieczorowego makijażu nie stanowi przyjemnego widoku. Nie mogłam pozwolić na to, by znów chodzić po domu nie wykąpana, w brudnych, śmierdzących ubraniach, tak jak przez kilka dni poprzedzających koncert. Musiałam wziąć się za siebie.
Na boga, mieszkam w Los Angeles, mam całe życie do przeżycia, tak wiele do osiągnięcia, a ja marnuję czas narkotykami i udaję Johna Frusciante za czasów "Stuff" Johnny'ego Deppa. To nie tak miało być. Brakowało mi tylko zasyfionego mieszkania wyglądającego jak połączenie wysypiska śmieci z burdelem. Nic dziwnego, że James do tej pory nie zadzwonił. Zachowałam się jak idiotka.
   Starałam się uciszyć pogardliwe myśli. Było już po piątej rano, wstawał nowy dzień. Miałam rozpocząć nowy rozdział. Przygoda z dopami czegoś mnie nauczyła, nie pozostało mi nic innego, tylko żyć dalej.
   Z przeciągłym westchnięciem i mocnym postanowieniem zmiany, zaczęłam od wstania z podłogi i zrobienia porządku, najpierw w sypialni, potem w salonie i w kuchni. Gdy odkurzyłam meble i podłogi, pozmywałam piętrzące się w zlewie naczynia i wyniosłam do piwnicy bongo, które wcześniej zawsze znajdowało się w mojej sypialni i pootwierałam okna, aby pozbyć się wilgotnego zaduchu panującego w wnętrzu domu. Było po szóstej.
Zabrałam z szafki podkoszulek i dżinsowe spodenki, po czym wzięłam prysznic, po którym się ubrałam i zrobiłam sobie zieloną herbatę z pigwą. Rozsiadłam się z nią w salonie, biorąc do ręki "Upadek gigantów". Do końca książki zostało mi zaledwie sześćdziesiąt stron, toteż uporałam się z tym w jakąś godzinę. O wpół do ósmej, zatelefonowałam wreszcie do mojego manszarda, co odkładałam wciąż na później. Luke siedział w Nowym Jorku. Powiadomiłam go o nowym obrazie i skończonym autoportrecie, a także zapewniłam, iż w tym tygodniu namaluję coś jeszcze. Luke był zadowolony z mojego telefonu, gdy z dawno się nie odzywałam. Obiecał, że w przyszłym tygodniu wyśle kogoś po obrazy, a na dochody nie będę musiała długo czekać/
 - Wszyscy nabywcy za tobą tęsknią, zdążyli cię pokochać, wiesz, mała. - powiedział. Po zakończeniu rozmowy w kwestii zawodowej, upłynęło nam dziesięć minut na towarzyskich pogaduszkach. Poczułam szarpnięcie głodu, więc pomyślałam o jakimś śniadaniu. Szybko pożegnałam się z Lukiem, po czym poszłam do kuchni, gdzie usmażyłam sobie jajecznicę.
  Telefon dalej uparcie milczał. Przypomniało mi się, jak leżałam na panelach w Point Place, zamroczona winem i przytulona do aparatu telefonicznego, bez końca czekając na to, aż zadzwoni Keith. Ze zgrozą pojęłam, że zmierzam nieubłaganie do powtórzenia tego, więc wymierzyłam sobie mentalny policzek.
"Lorrie, otrzeźwiej. Nie zadzwonił, bo na to nie zasłużyłaś. Nawet nie obiecał, że to zrobi, więc zajmij się sobą i przestań do cholery wyczekiwać."
  Po skończonym posiłku, pozmywałam. A potem zadzwonił telefon.
Zanim odebrałam, zerknęłam na wyświetlacz. To była Alice.
 - Cześć, jak się czujesz? - spytałam, czując mieszaninę ulgi i rozczarowania.
 - Nie najgorzej. I co, spaliłaś ten szit?
 - Taak, ale nigdy więcej tego nie tknę. - byłam na nią zła. Alice jest młodsza ode mnie, a w palenie bardziej się wciągnęła, niż mogłam to sobie wyobrazić. Dotarło do mnie, że to ona najczęściej coś mi przynosiła. Tak, była amazonką, lubiła eksperymentować, ale teraz zrozumiałam, jak bardzo było to niebezpieczne. Alice była światłem, a narkotyki sprawiały, że jej blask przygasał. Przez nie, stawała się coraz bardziej mi obca. Gdy znikała z mojego życia, nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Gdy wracała, za każdym razem kawałek dobrze znanej mi Alice znikał bez śladu. Zmieniało ją palenie, ogarnianie, cały czas była w misji. Zatrzymywała się coraz rzadziej, a coraz częściej była albo na głodzie, albo na fazie. Uderzyło mnie to z niebywałą siłą. Trudno było mi uwierzyć w to, że do tej pory tego nie zauważałam, a ściślej mówiąc, przymykałam na to oko.
 - A co, zła faza? - spytała czarnowłosa po drugiej stronie linii, co wyrwało mnie z rozmyślań.
 - Śmiem twierdzić, że najgorsza dotychczas. Postanowiłam przystopować. - odparłam sucho. Zła faza. Idealne określenie według Alice. Typowa ona: brzmiała, jakby nic nie rozumiała, ale wiedziałam, że wyczytała z tego dużo więcej. A przynajmniej miałam nadzieję, że zostało w niej tyle starej Alice, że tak się stało. - Powiedz lepiej, jak było na dyskotece. - zmieniłam temat.
 - Poszliśmy do jednego z tych małych, zakurzonych klubów, w których nic nie jest takie, jak się wydaje. Hazard, hajs, używki, wiesz, o co mi chodzi. - Cała się zjeżyłam. Dobrze wiedziałam o co jej chodzi.
 - Alice, nie spodziewałam się tego po tobie. Wiesz, że to niebezpieczne. Chłopaki nie należą do tego świata, Mogło się to źle skończyć. - starałam się uspokoić, ale w moim głosie narastała nuta rozgoryczenia. - Nie poznaję cię, Alice.
 - Spokojnie, Lorrie. - odparła ta stanowczo. - Może i mnie nie poznajesz, ale nie musisz, bo przecież mnie znasz. Nie odstąpiłam chłopaków nawet na krok, dopóki nie wyszli z klubu, by zamówić taksówkę na czas. Nie pozwoliłabym, żeby coś im się stało. Poza tym zanim weszliśmy, kazałam im uważać i z grubsza nakreśliłam im sytuację. Nic się nie stało. I na mojej zmianie nie mogło się stać. -
Odetchnęłam z ulgą. Najwyraźniej zostało w niej całkiem sporo ze starej Alice, a ja pod wpływem wczorajszej nocy wkręcałam sobie chore schizy.
 - To dobrze, kochanie, przepraszam. Wiesz przecież, że nie wybaczyłabym sobie, gdyby co wam się stało. Ale powiedz mi po kiego grzyba zaciągnęła chłopaków właśnie tam? - spytałam.
 - Uch Lorrie, przecież pewnie już się domyślasz. Już wcześniej chciałam wybrać się tam sama, ale stwierdziłam, że wezmę chłopaków, żeby poczuli się trochę jak w filmie. Znajomy podrzucił mi ten lokal. Niedawno go otworzyli. - Fala gniewu znów mnie zalała, lecz tym razem było mi trudniej utrzymać pozory.
 - Chodziło o jaki towar, prawda - pytanie było krótkie i szorstkie, brzmiało jak warknięcie. Niemalże widziałam, jak Alice robi minę winowajcy.
 - Masz mnie, Sherlocku. Nowość, nie wyszło jeszcze do ogólnego rynku, można to dostać jak na razie, tylko u tych ruskich. Podejrzewam, że to jakiś skun, albo nowy, modyfikowany genetycznie rodzaj zioła. Nazwali to Red October, ku chwale tradycji, Staliniści jebani. Drogie, jakby było ze złota, ale kupić, kupiłam, jednakże jeszcze nie próbowałam. Zostawiam to sobie na gorsze czasy, bo coś mi mówi, że lokalniacy nie pozwolą im zbyt długo zbijać na tym kokosów. Sad but true.
 - Kurwa, mówiłaś, że nie zostawiłaś chłopaków. To co, kupowałaś to przy nich? Jak dla mnie, to powinnaś sobie kupić nowy mózg, bo ten masz kompletnie ujarany. - Byłam cholernie zirytowana. Jak mogłam przyjaźnić się z nią przez tyle czasu i nigdy nie zauważyć, jaką jest idiotką?
- Nic o tym nie wiedzieli. Wyszli na zewnątrz, zamówili taksówkę. Ja szybko załatwiłam, co trzeba i wyszłam.
 - Co im powiedziałaś?
 - Że byłam w kibelku.
 - Uch, to dobrze. Ale obiecaj mi, że więcej ich tak nie narazisz. To jest prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. My mieliśmy dużo szczęścia, ale szala może się odwrócić. - powiedziałam. Rozdrażnienie zrzuciłam na karb bezsennej nocy i kaca, czując się jednocześnie trochę winna za naskoczenie na Alice.
 - Wiem. - Czarnowłosa nagle spoważniała. - Słowo harcerza, że więcej ich tam nie zabiorę, ani w żadne podobne miejsce. Byłam ostrożna, ale gdy dawali mi ten cały Red October, coś mnie zastanowiło.
Wielka gula podjechała mi do gardła.
 - Mów. - powiedziałam zdławionym głosem.
 - Od razu napomknę, że nie ma się czym martwić ale wiesz, muszę ci to powiedzieć, żebyś też uważała. Rusek zapytał mnie o Carlosa. Widzieli że z nim przyszłam i zapytał się, co to za Latynos, czy coś takiego. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka i zaczęłam się zastanawiać o chuj chodzi. Najbardziej możliwe wytłumaczenie to takie, że coś im się popierdzieliło, ale sama wiesz, że takim bandziorom rzadko kiedy coś się pierdzieli. Chociaż, to byli ruscy. A ruscy są dziwni. Odparłam, że to tylko przyjaciel, Carlos, i że nie jest gliną w tajniaku, jeśli o to chodzi. Roześmiali się, ale tylko ustami, ich oczy pozostały zimne. W pokoju na zapleczu siedziało ich trzech. Wszystko od tamtego momentu stało się już takie naciągane. Oni obserwowali mnie czujnie, ja ich również. - przerwała, jakby dając sobie czas do namysłu. - W każdym razie, około trzeciej byliśmy już w domu. Chłopcy położyli się spać mi też zaproponowali nocleg, więc się zgodziłam, ale nie spałam, siedziałam w kuchni, obalając kawę za kawą i analizowałam sytuację. Doszłam do tych wniosków, które już znasz: coś musiało im się pojebać. Carlos nie może mieć z nimi nic wspólnego. - westchnęła - A ty, co o tym sądzisz?
 W gruncie rzeczy nie wiedziałam, co sądzę. Cała sprawa wydawała się być co najmniej alarmująca. Stanął mi przed oczami obraz Carlosa: pogodny, miły chłopak z poczuciem humoru i pełen energii. Niewinny w każdym calu. Zupełnie nie mogłam go przypasować do rosyjskich dilerów. Gdybym nie była tak spięta, parsknęłabym śmiechem.
 - Masz rację, Alice. To, że Carlito rzeczywiście ma z nimi coś wspólnego, jest bardzo mało prawdopodobne, powiem więcej, niemożliwe. Widocznie ruskom padło na mózg, ale to wiemy nie od dziś. Niemniej jednak, nic nie dzieje się bez przyczyny, dlatego bądź rozsądna, Alice. Wiem, że zawsze uważasz, ale ty też przystopuj z tym wszystkim i ze szlajaniem się po takich miejscach.
 - To też przemyślałam i doszłam do tego samego wniosku. - zgodziła się Alice - Ruska mafia to nie jest coś, z czym nawet głupio, że to kupiłam od nich: kolejny powód, dla którego nie chcę palić tego skuna. - Westchnęłam. Prawdziwe życie z prawdziwymi konsekwencjami. Można było temu zapobiec. Można było. Miałam nadzieję, że nic niedobrego z tego nie wyniknie. Alice jest względnie rozsądną osobą. Jeśli robiła coś ryzykownego, to zawsze z najwyższą ostrożnością, co bynajmniej nie psuło jej całej zabawy. Tylko, że teraz, to nie była zabawa.
 - No dobrze, mała. Pamiętaj: stała czujność. A powiedz mi jeszcze, czy był już Logan, gdy wróciliście? - po raz drugi w tej rozmowie zmieniłam temat.
 - Nie, co więcej, nadal go nie ma. Najwyraźniej został na noc u Erin, no ale w sumie dość późno do niej pojechał. Ja bym się nie martwiła, pewnie do południa wróci. - zaśmiała się. Znajomy odgłos chichotu Alice, sprawił, że również się rozluźniłam, więc pozwoliłam sobie na żart.
 - No, na pewno nie zabrała go jakaś ruska mafia. - zachichotałam.
 - Tyy, ale grubo, nawet nie żartuj. - odparła Alice. - Słuchaj, jeszcze jedno. - spoważniała nagle. - Jak wracaliśmy, James chciał do ciebie zadzwonić, ale było grubo po drugiej, więc go opierdzieliłam i powiedziałam, żeby zrobił to rano.
 Uśmiechnęłam się i ogarnęło mnie przyjemne uczucie ulgi. Znów ofuknęłam siebie w duchu za to wyczekiwanie i przesadne zamartwianie się.
 - Niepotrzebnie, bo i tak nie spałam. - odparłam pogodnie.
 - Niemniej, byłoby to wysoce nie na miejscu. Kto normalny wydzwania do ludzi po nocach?
 - My. - powiedziałam, pijąc do czasów, gdy obie chodziłyśmy do liceum muzyczno-plastycznego, często, gdy obie byłyśmy zbyt nastukane, by zasnąć, wymykałyśmy się z domu, by poszwendać się po nocnym mieście i podziwiać świt, a gdy nie mogłyśmy wyjść, lub było zbyt zimno, dzwoniłyśmy do siebie i rozmowy przeciągały się aż do rana.
 - Ach, stare, dobre czasy. - westchnęła Alice. - Pamiętaj jednak, że my nie jesteśmy normalne.
 - Fakt. - odparłam krótko. - Dobrze, mój nadworny narkomistrzu. Nie ruszaj się od chłopaków, ro jeszcze ogarnę trochę siebie i dom, wezmę ci jakieś świeże ubrania i przyjadę. Uprzedź chłopaków, żeby się powoli budzili.
 - W porządku, chociaż to nie będzie potrzebne, bo chyba słyszę Kendalla. Czekam na ciebie, pa, blondi.
 - Dobra, trzymajcie się, do zobaczenia.
Pip, pip, pip, Alice się rozłączyła.
  Wstałam z krzesła, na którym usiadłam w czasie rozmowy, po czym skierowałam się do sypialni. Na biały podkoszulek narzuciłam zwiewną, przezroczystą koszulę w tropikalne kwiaty, nałożyłam makijaż przy toaletce, a potem zrobiłam porządek w szufladzie z biżuterią, skąd wyciągnęłam pierścionek ze znacznej wielkości turkusem. Do torby spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy, oraz ulubioną, fioletową sukienkę Alice, a także komplet czystej bielizny dla niej. Cały czas myślałam o Jamesie i układałam słowa przeprosin. Byłam uśmiechnięta. Po czarnych chwilach, wszystko wydawało się wracać do normy. Starałam się cieszyć każdym momentem, bo wiedziałam, że zwykle taki stan nie trwa długo.
____________________________________________
Uff, udało się. Bardzo się starałam, chcąc wynagrodzić Wam długą nieobecność. W przeciągu tygodnia postaram się dodać nowy rozdział, ale chyba nie będzie już tak długi c:
Mam nadzieję, że się podobało, czekam na komentarze.