poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 27

No, miało być kilka dni, ale wyszło dłużej, wybaczcie, lecz nie miałam dostępu do internetu :cc.
Rozdział 28 jest już w połowie napisany, więc nie będziecie musieli na niego tak długo czekać. Jedyne, co mogę powiedzieć na jego temat, to iż nadchodzi taki rozpierdol, że "wykurwisz z kapci, jakby ci ktoś tipsem hemoroida skrobał".
Zanim przejdziemy do rozdziału nr 27, nakreślę w paru zdaniach, jak wygląda mój proces twórczy w te wakacje: leżę godzinami na dywanie u mnie w pokoju ze skoroszytem formatu A4 i energetykiem (na szafce zebrała się już spora kolekcja puszek - zamierzam je przed końcem wakacji sprzedać na złomie, zawsze kilka złotych wpada do kieszeni i mam na jakieś piwo czy coś), skrobiąc zawzięcie, z nieodłącznym papierosem w lewej ręce, które wypalam jeden za drugim. Oczywiście, później mój pokój przypomina saunę, bo nie otwieram okien, a za zamkniętymi drzwiami czuję się lepiej, wymyślając wyssane z palca perypetie moich bohaterów. I tak, zaczęłam palić, shit can happen. W każdym razie, mój, jak to nazwałam "proces twórczy" potrafi się przeciągnąć do świtu, a wtedy czytam jeszcze raz to, co napisałam i kładę się spać, czasem nawet na dywanie, tak jak leżałam. Później przepisuję tekst do komputera.
Czuję się jak prawdziwa pisarka ;_; Tymczasem, zapraszam do czytania!
________________________________________

Po rozmowie z Alice, postanowiłam nie wracać więcej do tematu gangsterów rosyjskiego pochodzenia, tylko obserwować sytuację w milczeniu, gotowa podjąć odpowiednie kroki w razie jakiejś zmiany. Stała czujność mnie wyczerpywała, nerwy miałam bez przerwy napięte jak postronki.
 Nieważne, jak często wmawiałam sobie, że wszystko jest pomyłką, mój umysł podpowiadał mi, że wkrótce coś się stanie i nie będzie mi się to podobać.

Srebrnego auta już nigdy nie zobaczyliśmy, lecz pojawiło się kilka innych, zawsze z przyciemnionymi szybami, modele nie rzucające się w oczy, które za każdym razem parkowały pod domem Jacksonów. Nigdy żaden z nich nie stał dłużej niż godzinę, przynajmniej za dnia, gdy było jasno.
Carlos z dnia na dzień zdawał się być coraz bardziej milczący, zamyślony. Rzadziej wychodził z domu. Wiedziałam, jaki jest tego powód, mimo, że już nikomu się nie zwierzał. Wiedziałam też, że trzeba czekać, póki choć jedna z niewypowiedzianych dotąd obaw się nie sprawdzi, lub nie okaże się bezpodstawna, by uniknąć pochopnych działań.
Koszmar ten trwał niecały tydzień.
Znużona codziennymi wyprawami do chłopaków, które zwykle kończyły się przesiadywaniem przy kuchennym oknie i wypatrywaniem kolejnych podejrzanych samochodów, coraz bardziej się koncentrowałam, wiedząc, że moja czujność słabnie pod wpływem nudy. Sprawiało to niemal fizyczny ból, czułam się, jakby moją głowę wypełniał rój wściekle bzyczących pszczół. Bynajmniej tym niezrażona, twardo stałam przy oknie, pijąc kawę i obserwując.
Kątem oka zauważyłam staroświeckie czerwone auto zbliżające się do domu w majestatycznym, żółwim tempie. Zbyt powoli.
Był to pick-up, jakich wiele, polakierowany tak jaskrawym odcieniem czerwieni, że wyglądał jak zabawka dla dzieci. Zmrużyłam oczy, badawczo przyglądając się samochodowi, który zatrzymał się przed główną bramą, jak gdyby nigdy nic.
Rzuciłam szybkie spojrzenie Alice, która była zajęta zajadaniem ciastek i rozmową z Carlosem i Loganem. Jamesa i Kendalla nie było, pojechali na zakupy. Czarnowłosa uniosła brwi w wyrazie niezrozumienia, po czym podeszła do okna.
 - Co, do diabła? - mruknęła cicho, gdy ujrzałyśmy, jak jedna z szyb opuszcza się. Kierowcą był ogorzały facet w średnim wieku, którego oczy zakrywały ciemne okulary pilotki. Ociągając się, zapalił papierosa.  Z pick-upa wysiadło dwóch innych facetów - oboje ubrani w dżinsy i kurtki khaki, pod którymi - byłam prawie pewna - rysowały się kontury broni wetkniętej za pas.
Jeden z nich był wyraźnie wyższy, na twarzy o grubo ciosanych rysach miał kilkudniowy zarost, a w ustach wykałaczkę. Drugi, choć niższy, był wyraźnie lepiej zbudowany, wyglądał też na młodszego i nosił kowbojski kapelusz. Zmarszczyłam brwi. Nie wyglądali na ruską mafię, ale i tak poczułam irracjonalny strach. Zdrętwiałą ręką namacałam telefon w kieszeni bluzy, gotowa w każdej chwili zadzwonić na policję. Dziwni przybysze weszli na podwórko i chwilę później usłyszałam dzwonek do drzwi.
 - Otworzę. - rzuciłam pospiesznie, nim któryś z chłopców zdążył wstać. Alice wzruszyła ramionami w ich stronę, po czym podążyła za mną, zaciskając ręce w małe piąstki. W korytarzu wymieniłyśmy się spojrzeniami, po czym odetchnęłam parę razy, próbując nadać twarzy wyraz uprzejmego zaciekawienia. Drzwi zatrzęsły się od kilku zdecydowanych uderzeń. Szybko je otworzyłam.
Z tak bliska, jegomość z zarostem wydawał się być jeszcze wyższy, szybki rzut okiem wystarczył, bym przekonała się, że oboje naprawdę mieli broń. Musieli czuć się bardzo pewni siebie =. Przezwyciężyłam strach i uśmiechnęłam się uprzejmie.
- Tak? W czym mogę pomóc? - zapytałam, starając się ukryć ledwo dostrzegalne drżenie w głosie za służalczą miną.
 - Cześć, laleczko. Tak się składa, że przybyliśmy porozmawiać z niejakim Carlosem Pena Jr, a z tego co wiemy, takowy tu mieszka. - odezwał się niższy, taksując mnie lubieżnie wzrokiem. Mówiąc to, pogładził bezwiednie zarys broni pod kurtką, co skutecznie odwiodło mnie od zamiaru spławienia ich. Zamiast tego, przyjrzałam się im uważnie. Oboje byli Latynosami, facet z wykałaczką zachowywał kamienną twarz, niższy zaś uśmiechał się szeroko. W jego uśmiechu było coś niepokojącego, jakaś iskierka szaleństwa, która nadawała mu wygląd wygłodniałego wilka.
 - Uhm, oczywiście. A można wiedzieć, kim panowie są i w jakiej sprawie przychodzą?
 - Nie interesuj się, seniorita, bo... - zaczął niższy facet, lecz ten drugi mu przerwał.
 - Nazywam się Antonio Veracruz, a to mój wspólnik, Fermin. Przybyliśmy w sprawach, hm, rodzinnych, można to tak ująć.
Wymieniłam z Alice zaskoczone spojrzenia.
 - Eeee, no dobrze, to zapraszam do kuchni. - odparłam, wyraźnie zbita z tropu. Odsunęłam się, wpuszczając przybyszów do środka. Fermin, wchodząc, otaksował wzrokiem najpierw Alice, a potem jeszcze raz mnie. Zaprowadziłam ich do kuchni, obserwując, jak rozglądają się czujnie po domu.
- Dios mio, całkiem fajne mieszkanko. - odezwał się towarzysz Veracruza. Zaczynał mi powoli działać na nerwy, ale nie odczuwałam tego tak mocno przez paraliżujący strach wymieszany ze zdumieniem i ciekawością. Coś było bardzo nie tak, tylko jeszcze nie wiedziałam, co.
 - Carlos, panowie do ciebie. - powiedziałam, gdy tylko weszłam do kuchni. Latynos uniósł brwi, zobaczywszy naszych niecodziennych gości, lecz szybko się popamiętał i zastąpił zdziwioną minę grzecznym uśmiechem, zarezerwowanym dla nieznajomych.
 - Mogę zaproponować panom coś do picia? - zapytał uprzejmie. Antonio pokręcił głową, lecz Fermin, wyraźnie ożywiony, znów rozpromienił się w swoim wilczym uśmiechu. Zauważyłam, że ma co najmniej jeden złoty ząb.
 - Jak masz whisky, to tak. - odparł, po czym zaśmiał się krótko, ochryple.
 - Niestety nie, ale może koniak, wino? - Carlos nie tracił animuszu, ale był równie zbity z tropu, co ja, Alice i Logan.
 - Trunki dla ciot. Podziękuję. - uciął krótko Fermin, po czym zwrócił się do wspólnika - Dopełnij ceremonii, mistrzu, a ja dokonam rewizji lodówki. - Po tych słowach przesunął kapelusz trochę do tyłu i otworzył lodówkę, jakby był u siebie w domu. Wyjął z niej słoik korniszonów, z którym rozsiadł się na stole i zaczął zajadać. Wszyscy byliśmy za bardzo skonfundowani, aby zareagować.
 - To dość delikatna sprawa... - zaczął Veracruz, uśmiechnąwszy się przepraszająco. - Dlatego wolałbym, aby państwo wyszli i zostawili nas samych z panem Carlosem.
 - Ja niestety wolę, żeby zostali. To przyjaciele, nie mam przed nimi tajemnic. - Odpowiedź Carlosa była ostra i zdecydowana. Obrzuciłam go zaskoczonym spojrzeniem. Pierwszy raz odezwał się przy mnie w taki sposób do kogoś obcego. Antonio świdrował go przez chwilę wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
 - Tak też może być, jak sądzę. W takim razie przystąpimy do rzeczy. Ja jestem Antonio Veracruz, a mój wiecznie głodny przyjaciel, to Fermin Romero de Torres. - Facet wskazał na Fermina, który obdarzył Carlosa pojednawczym uśmiechem z ustami pełnymi korniszonów. - Jesteśmy pracownikami pańskiego ojca i przybyliśmy tu na jego polecenie.
 - Ojca? - zdziwił się Carlos. - Nie widziałem go od lat.
 - Tak było bezpieczniej. - Veracruz wzruszył ramionami. - Teraz również kwestia bezpieczeństwa zmusiła go do wznowienia kontaktu. Naszym zadaniem jest eskortowanie pana do miejsca pobytu pańskiego ojca w możliwie jak najkrótszym czasie. Musi pan wybaczyć nam brak ceregieli i pojawienie się bez zapowiedzi, ale takiego postępowania wymagał od nas szef. - wyjaśnił chłodno.
Carlos zmarszczył brwi w wyrazie skonsternowania.
 - Rozumiem, ale... dlaczego? - spytał.
 - Powiem krótko: jest pan w poważnym niebezpieczeństwie.
Zapadła grobowa cisza przerywana tylko mlaskaniem Fermina. Rzuciłam Alice przerażone spojrzenie.
Wtem, usłyszałam trzaśnięcie drzwi frontowych. Do kuchni weszli James i Kendall z torbami zakupów, które położyli na podłodze.
 - Eee, dzień dobry. - przywitali się. Fermin ich zignorował, a Antonio odpowiedział krótkim skinieniem głowy.
 - James, Kendall, to są pracownicy mojego ojca, panowie Veracruz i Romero de Torres. Mówią, że mam przyjechać do mojego ojca i że grozi mi niebezpieczeństwo. Panie Veracruz, proszę kontynuować, to również są przyjaciele. O co chodzi?
Przybysz, zanim się odezwał, obserwował przez chwilę Kendalla i Jamesa, jakby sprawdzając, czy są godni zaufania.
 - Nie o co, a raczej o kogo. O Jurija Karkarova, w niektórych kręgach znanego jako Maszyna. - Alice gwałtownie zachłysnęła się powietrzem, Antonio obdarzył ją obojętnym spojrzeniem i podjął przerwany wątek. - Karkarov jest, można tak powiedzieć, konkurencją pańskiego ojca. Od dość dawna walczą o wpływy na terenie Stanów Zjednoczonych.
 - Czasami dosłownie walczą. - wtrącił Fermin, po czym zaniósł się swoim szekliwym, ochrypłym śmiechem, jakby wymyślił znakomity dowcip.
 - Jakiego rodzaju wpływy? - spytał Carlos szorstko, zignorowawszy go. Atmosfera jeszcze bardziej stężała, gdy Antonio odpowiedział posępnie.
 - Handlowe, że tak to ujmę. Niekoniecznie zgodne z prawem.
 - A w zasadzie nigdy. - dopowiedział Fermin z chichotem. Widać było, że świetnie się bawił. Spojrzałam na Carlosa. W wyrazie jego poważnej, skupionej twarzy nie zaszła żadna zmiana, może tylko minimalnie zaszkliły mu się oczy.
 - W sumie tak podejrzewałem. Co z tym Karkarovem?
 - Widocznie wpadł na pomysł, żeby pozbyć się konkurencji raz na zawsze. Nie mógł nic zrobić szefowi, gdy ten siedzi sobie w Meksyku, więc zmienił cel. Celem jest pan. - wyjaśnił Antonio, wypychając kciukami kieszenie dżinsów. - Doszły nas słuchy, że w mieście pojawiło się więcej ludzi Karkarova, mieliśmy też kilka niepotwierdzonych informacji, że on sam był tu widziany. Postanowiliśmy zareagować, gdy tylko pojawił się pierwszy sygnał.
 - Jaki sygnał, jakie słuchy? Mój ojciec ponoć jest w Meksyku, tak? - zainteresował się Carlos. - Skąd mam wiedzieć, że nie robicie sobie ze mnie jaj?
 - Zastanów się trochę, muchacho. Cały czas byłeś obserwowany przez ludzi szefa. To, że nie widzieliście się od lat, nie czyni was obcymi ludźmi. - odparł Fermin, przewróciwszy oczami. Śliskimi od octu palcami wyłowił ostatniego ogórka ze słoika i wchłonął go z głośnym siorbnięciem.
 - To pański ojciec, kocha pana. - powiedział Antonio. Po raz pierwszy jego twarz nabrała łagodnego wyrazu. Przez chwilę wydawał się nawet przystojny. - Nie chciałby mieszać pana w swoje sprawy. Teraz nie ma innego wyjścia. Musi pan do niego jechać.
 - A co, jeśli wam nie wierzę? Co, jeśli uważam, że ten cały Jurij Maszyna po prostu nie istnieje? - twarz Carlito wykrzywił dziwny grymas. Przeszedł mnie dreszcz. W  tym momencie był zupełnie inny od wiecznie uśmiechniętego Carlosa - optymisty, którego poznałam.
 - To musisz być strasznym debilem, amigo. Nie mów, że nie miałeś przez kilka ostatnich dni wrażenia, jakby ktoś ci obserwował. A może nie zwracałeś uwagi na zacieśniający się wokół ciebie krąg zbirów? Fermin zeskoczył ze stołu i spojrzał na niego z pogardą.
Nastała głucha, pełna grozy cisza. Wszyscy wpatrywali się wyczekująco w Carlosa.
 - No dobrze. - westchnął ten. - Poddaję się. Nawet jeśli to wszystko farsa, nie zaszkodzi, bym wreszcie spotkał się  moim ojcem. Jest jeszcze jedna sprawa, panie Veracruz.
 - Słucham. - odezwał się Antonio.
 - Moi przyjaciele. - Carlito zatoczył ramieniem dookoła pomieszczenia. - Nie mogę ich zostawić.
 - Rozumiem. - odparł Veracruz. - Ale nie może pan też wziąć ich wszystkich. Podróż może okazać się równie niebezpieczna, co pozostanie tutaj. Proszę mi powiedzieć. - tu zwrócił się do nas - czy ktoś z państwa potrafi posługiwać się bronią?
 - Ja. - odparł krótko James. Posłałam mu rozpaczliwe, tęskne spojrzenie.
 - Możemy wziąć ze sobą tego pana - Antonio skinął głową w stronę Maslowa - i jeszcze kogoś. Reszta zmuszona będzie zostać, przynajmniej na razie. Fermin z nimi zostanie dla ochrony. Niech pan posłucha - położył Carlosowi rękę na ramieniu - to nadzwyczajna sytuacja, która wymaga nadzwyczajnego pośpiechu. Jutro o świcie zabieramy pana i dwóch pańskich przyjaciół do San Diego, gdzie będzie czekał prywatny samolot do Acapulco. Do tego momentu, ma pan czas na spakowanie się, załatwienie formalności i decyzję, kogo chce pan ze sobą zabrać. Karkarov już wie, kim pan jest i gdzie pan mieszka, ma pana jak na patelni, więc proszę nic nie próbować. My teraz odejdziemy i nie zobaczy nas pan do świtu. Do tego czasu, niech Bóg ma pana w opiece. Proszę się naradzić, a tymczasem, my znajdziemy drogę do wyjścia. - skinął nam głową i odszedł, a Fermin Romero de Torres za nim, bez pożegnania. Usłyszeliśmy tylko, jak mówi do Antonia:
 - Słowo daję, companiero, to śmieszne, że ta pierdoła naprawdę jest synem szefa.
Następnie tylko trzaśnięcie drzwi, kroki na schodkach, przytłumione słowa, warkot silnika, świergot jakiegoś ptaka.
Każdy dźwięk był sztyletem wymierzonym w ciszę.
___________________________________________
Jezu nareszcie, myślałam, że nigdy nie skończę.
Mam nadzieję, że się podobało c:.

3 komentarze:

  1. Genialny rozdział! No po prostu cudowny. Ja myślałam, że oni go porwą czy coś, a tu się okazuje, że ktoś go ma na celowniku i leciec musi do ojca. Niecierpliwie czekam na nn :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje bardzo, świetny rozdział już nie mogę doczekać się na następny :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuje za rozdzialik ; *

    OdpowiedzUsuń

Proszę o nie spamowanie, chyba że chcesz zareklamować blog o BTR ^^