Ostrzegam, historia Lourette ma w sobie troszkę sensacji i erotyki, ale nie na tyle dużo, by spowodować reakcję alergiczną :3.
Miasto Point Place w stanie Wisconsin, na północy USA. Sławna malarka, Lourette Delmond, 21-letnia dziewczyna tuż po studiach, wypłakiwała sobie oczy na dębowych deskach podłogi swojej wielkiej rezydencji na obrzeżach miasteczka. Odkryła właśnie, że mężczyzna jej życia, zdradzał ją. Leżała na podłodze z butelką wina w ręku. Etykietka na morsko-zielonej butelce zapraszała ją do słonecznych wzgórz Burgundii. Lourette dawno nie piła. Wino na jej języku miało gorzko-metaliczny smak, jak alkohol w ustach nastolatka. Wypiwszy ostatnie kropelki, odrzuciła butelkę do wiklinowego kosza, w którym znalazło się wcześniej kilka innych, również pustych. Ledwo mogąc się ruszać, podczołgała się do telefonu, jej domowego bóstwa, i pociągnięciem za kabel zrzuciła go z szafki. Przytuliwszy się do czerwonej plastikowej obudowy w stylu lat 60, zwinęła się w kłębek pod szafką.
- Może zadzwoni. - bezgłośny szept wyrwał się z jej gardła. Telefon milczał jeszcze przez długi czas, lecz ona już nie zwracała na to uwagi. Wspominała.
Urodziłam się w Green Bay w stanie Wisconsin. Moja matka, Katherine była kurą domową, a ojciec, Richard inżynierem. Oboje byli uzależnieni od alkoholu. Ich małżeństwo nie było piękne. Wciąż się kłócili, aż Richard wyprowadził się ze swoją kochanką, Dayiel do małego domku po drugiej stronie miasta. Od tamtej pory spędzałam połowę swojego dzieciństwa w metrze, kursując między Katherine a Richardem, przy dudnieniu kół o tory. Uwielbiałam ojca, lecz z matką dzieliła mnie solidarność. Nie lubiłam Dayiel, chociaż ona próbowała być dla mnie miła i zasypywała mnie prezentami, które kończyły w śmietniku. Byłam buntowniczką. Richard często dla mnie rysował, lepił coś, albo rzeźbił. Miał bardzo ładne, zwinne dłonie, które potrafiły stworzyć coś niesamowitego z dziwną lekkością. To, że maluję, mam chyba po nim. Od kiedy skończyłam cztery lata, bez przerwy malowałam. Ojciec często mnie chwalił, że potrafię "uchwycić podobieństwo". Po podstawówce, trafiłam do liceum muzyczno-plastycznego, miałam wtedy lepsze portfolio niż większość moich nauczycieli. Ścięłam wtedy włosy tak, żeby sięgały połowy szyi i zainwestowałam w obcisłe skórzane spodnie i powycierane podkoszulki. Nigdy jakoś specjalnie nie obnosiłam się ze swoją seksualnością, ba, musiałam się opędzać od chłopaków. Przypuszczalnie miałam "to coś", co im się podobało. Cycki miałam duże, tyłek też, a talię prawie tak wąską jak Scarlett O'Hara. Nauczyłam się wtedy również grać na gitarze. Do tej pory pamiętam wkurzoną Katherine krzyczącą, że chce pooglądać telewizję, kiedy ja szarpałam struny jak popieprzona, do jakiegoś kawałka lecącego w radiu, a także pęcherze i stwardnienia na opuszkach palców i wnętrzu lewej dłoni. Wszędzie chodziłam z moim czarnoskórym chłopakiem, Charliem, który doprowadzał moją matkę do apopleksji. Nie byłam jej wymarzoną córeczką, dobrze o tym wiedziałam. Słuchałam bluesa z lat dwudziestych (Bessie Smith) i czterdziestych (Muddy Waters), początki Rock'n'Rolla z pięćdziesiątych (Presley, Chuck Berry), a także Beatlesów, Rolling Stonesów, Led Zeppelinów, czyli lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. W dupie miałam współczesny rock, rap i pop. Jako nastolatka, zawsze wiedziałam, gdzie się pokazać, i jak, żeby wyjść jak najlepiej. Moje prace brały udział w coraz większych wystawach, zarabiałam niewyobrażalne dla mnie pieniądze. Nie uciekałam od używania uroku osobistego, by pomóc sobie w karierze. Byłam łamaczką serc. Dążyłam do absolutnej nagości. Moje obrazy były ekstrawaganckie, i odpowiadały na zapotrzebowania rynku artystycznego. Katherine wreszcie mogła być ze mnie dumna. Jednak, nie pocieszyła się tym zbyt długo. Zginęła w wypadku samochodowym, gdy prowadziła po pijanemu. Nie przejęłam się tym za bardzo, dzień później skończyłam osiemnaście lat, i mogłam żyć tak jak chciałam. Przeprowadziłam się do Nowego Jorku, gdzie poszłam na studia malarskie, dalej zarabiając furę kasy. Stałam się już dość sławna. Kupiłam sobie posiadłość w zalesionym Point Place w moim ukochanym Wisconsin. Zainteresowałam się muzyką współczesną, zauważyłam świeże brzmienie, i mimo pokaźnej kolekcji winyli z rockiem, którego kochałam, czasem całe noce stałam w moim atelier, malując do muzyki... zespołu Big Time Rush. Poznałam ich przez przypadek, słuchając radia. W moim domu nie miałam telewizora, ani komputera, uważałam je za niepotrzebne. Z Internetu korzystałam przez komórkę. Nie wiedziałam, jak dokładnie wyglądają chłopaki z BTR, bo filmiki i obrazy były mocno spikselizowane na ekranie komórki, ale wiedziałam że są przystojni. Nigdy się nie pokusiłam na książkę, albo album o nich, ani na żadną ich płytę, chciałam, by zachowali swoją tajemniczość. Przypominali mi trochę Beatlesów na początku ich kariery. Również czterech słodkich chłopców, za którymi piszczały panienki, z piosenkami o miłości i zabawie młodego pokolenia. Historia lubi zataczać koło, albo tak naprawdę gust się nie zmienił po tych niemalże 50 latach. Mam do BTR sentyment, bo słuchając ich piosenki "Oh Yeah!" poznałam Keitha. Keith był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziałam i marzył o tym, by być artystą i gwiazdą rocka. Grał świetnie na gitarze, czasem razem brzdąkaliśmy. Stał się moim autodafe, narkotykiem, czymś, co musiałam mieć na własność. Obsypywałam go prezentami, jak księżniczkę, kupiłam mu cadillaca z cabrio, koloru bycza krew, radio samochodowe, biżuterię, jedwabną bieliznę, kurtki ze skóry kozła, sprzęt elektroniczny. Finansowałam jego najzachłanniejsze zachcianki. To, co najbardziej mnie w nim pociągało było to, jaki był w łóżku. Nieposkromiony. Mogliśmy pieprzyć się całą noc, a on nie był zmęczony. A kiedy był, doładowywał się marihuaną, kokainą, alkoholem. Ja również. Jednak to, że byłam bogatsza od niego, było dla niego ciosem. Kiedy już myślałam, że ze mną zamieszka, i znalazłam swoją miłość, zaczął ode mnie uciekać. Nie mogłam pracować, żaden obraz nie mógł wyjść spod mojej ręki, kiedy jego nie było. Odjeżdżał swoim cadillakiem koloru bycza krew, kupionym za moją krwawicę, i wracał czasem nad ranem, czasem po dwóch, trzech dniach, wykręcając się załatwianiem spraw związanych z jego karierą w Nowym Jorku. Kupiłam dla niego mieszkanie w tym mieście, żeby miał gdzie spać, gdy tam jeździł. Chociaż mnie to raniło, bo zaczął jeździć częściej. Usychałam z tęsknoty, od czasu do czasu podlewając się butelką wina. Czasem dostawałam dziwne telefony, które rozłączały się, gdy słyszały mój głos. Moja sekretarka czasem zapisywała wiadomości głosowe od jakiejś Nicole. Gdy spytałam o to Keitha, powiedział mi, że to jego agentka, załatwia mu spotkania z grubymi rybami branży muzycznej, żeby dostał wreszcie swoją wymarzoną szansę, na zostanie gwiazdą rocka. Czasem płakał, jak na zawołanie, że czuje się jak małe nasionko w całym lesie, które nie może wyrosnąć, bo nie ma słońca. Oskarżał mnie o to, że jestem za bogata i za potężna, żeby mógł rozwinąć swoje skrzydła. Bałam się, że odejdzie, dlatego przepraszałam, mimo, że to nie była moja wina. Po prostu rozmawiałam z moją przyjaciółką Alice, słuchałam Big Time Rush, a potem któregoś z winyli, znieczulałam się butelką wina i jechałam po kolejny drogi prezent dla Keitha. "Zerwij z nim" - mówili wszyscy. Ale nie słuchałam. Miałam swoją miłość. Gdy pojechałam do Nowego Jorku, aby spotkać się z Alice, gdy znudziło mi się gnicie na podłodze w Point Place, weszłam do mieszkania Keitha, które mu kupiłam, by zobaczyć, czy go tam nie ma. Przy okazji stwierdziłam, że przenocuję tutaj. Gdy otworzyłam szafkę, by powkładać kilka moich ubrań, zobaczyłam, że już tam coś jest. Powyjmowałam kawałki materiału, które nie były ani moimi ciuchami, ani Keitha, on nie nosił przecież damskich. Wkurzona, przekopałam wszystkie inne szafki i zobaczyłam bieliznę, kosmetyki, nawet irygator, które na pewno nie należały do mnie. Na półkach stały zdjęcia ładnej, ale tandetnej blondynki obejmującej i/lub całującej Keitha. Zapałałam do niej nienawiścią, i wiedziałam, że to jest właśnie ta Nicole. W NY był upał, a ja patrzyłam, jak wyrzucone przeze mnie przez okno zdjęcia i rzeczy blondynki roztrzaskują się o parujący z gorąca asfalt. Lusterko wypadło z kosmetyczki i rozprysło się na kawałeczki. Miałam nadzieję, że przyniesie pecha nie mi, tylko jej. Zadzwoniłam po Alice, i ona pomogła mi zmienić zamki, a potem pojechałyśmy do Point Place, gdzie zrobiłam to samo. Alice, ładna czarnowłosa dziewczyna lubiąca śpiewać, włożyła trochę życia w ten zaniedbany już dom. Posprzątałyśmy, wyrzuciłyśmy butelki, i zaczęłyśmy gotować spaghetti. Alice opowiadała mi o tym, że ostatnio była na koncercie Big Time Rush. Powiedziała mi, że chłopaki mieszkają w Los Angeles, i że fajnie byłoby się przejechać. Zgodziłam się z nią. Alice pojechała do siebie po południu, żeby się spakować, bo zarządziła, iż jedziemy nazajutrz. Ja jednak dalej pamiętałam o Keithie i otworzyłam pierwszą butelkę wina od tygodnia.
Z transu wyrwało ją walenie do drzwi. Wstała szybko, i wywalając się po drodze o kapcie, otworzyła je. W progu stał Keith w skórzanych spodniach i kurtce. Ogarnęło ją podniecenie, myślała, że weźmie ją tu i teraz, i była na to gotowa. Przypomniała sobie jednak o wydarzeniach dzisiejszego dnia i założyła ręce, czekając na wyjaśnienia.
- Kocham cię. - szepnął Keith, i ukląkł na jedno kolano. Z kieszeni wyjął pudełko od Tiffany'ego i otworzył je. Był tam pierścionek z wielkim brylantem. - Wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie kochanie, bo znowu odejdę. - powiedział. Nogi ugięły się pod Lourette. Przełknęła ślinę.
- Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić. Kocham cię, ale nie mogę. - delikatnie wypchnęła go na zewnątrz, i wyszła za nim, zamykając drzwi na klucz. - Zdradzałeś mnie.
- Zrozum, mi jest ciężko. - odparł ten, łamiącym się głosem.
- Mi też. - odpowiedziała Lourette, siląc się na spokój,
- Ty zawsze chcesz mnie trzymać pod kluczem! Nigdy mi nie ufasz! Myślisz tylko o sobie! - krzyknął Keith. Lourette westchnęła. "Ty zawsze...", "Ty nigdy..." - język mężczyzny skutego kajdanami.
- Nie mogę z tobą być. - ucięła krótko, starając się nie rozpłakać.
- I dobrze! Nie chciałem, żebyś za mnie wyszła! - krzyknął, rzucając w nią pudełkiem i odbiegając gdzieś.
Uklękła na zielonym, wilgotnym trawniku, a łzy przeciekały jej pomiędzy palcami. Siedziała tak nie wiadomo jak długo, gdy przyjechała Alice ze swoją walizką.
- Co się stało? - spytała.
- Nic, uwolniłam się od Keitha. - odparła Lourette, siląc się na uśmiech. Czuła się, jakby amputowano jej kończynę, ale wiedziała, że musi ją zastąpić drewnianą protezą. Alice uśmiechnęła się szeroko.
- Trzeba to uczcić!
- Jasne, wejdźmy i poczekaj chwilę.
Gdy znalazły się w środku, Lourette uświadomiła sobie, że większość rzeczy Keitha zniknęła. Zastanawiając się, jak wszedł do środka, wspięła się na górę, do swojego atelier. Pachniało tu terpentyną i farbami, świeży, żywiczny oddech malarstwa. Podeszła do swojego autoportretu, który wczoraj uznała za skończony. Namalowała łzę na policzku, ale tylko jedną. Keith odszedł.
Gdy zeszła na dół, zawołała do Alice:
- Laska, pomóż mi się pakować. Przeprowadzam się do Los Angeles. Na stałe.
___________Mam nadzieję, że się podobało. ^^. Teraz zacznę pisać pierwszy rozdział, i jak skończę to, popaczymy, co wyjdzie. Lourette pozna wtedy BTR.
Paa~
Wow!!świetny rozdział:))
OdpowiedzUsuńgdyby mnie chłopak zdradzał też bym odmówiła
więc się nie dziwię
Strasznie mi się podoba. Prolog jest długi - coś co lubię :D Lecę czytać kolejne!
OdpowiedzUsuń