Rozdział dedykuję Dominiczkowi, który zawsze wie jak mnie pocieszyć :3. On jest takim moim Jamesem, albo Kendallem, który odwraca mi myśli od mojego Keitha. DZIĘ-KU-JĘ!
____________________________
Ubrana w swoje ulubione czarne spodenki i flanelową koszulę w kratę, z mokrymi włosami i tępym bólem świdrującym czaszkę, wkroczyłam do pokoju. W środku był James i oglądał bibeloty leżące na szafkach.
- Ładnie tutaj masz. - powiedział, przesuwając palcem po wyblakłym zdjęciu moich rodziców zdobiącym najwyższą półkę.
- Dziękuję. - odparłam cicho, kładąc się do łóżka. Nawiedziło mnie dziwne uczucie. Ostatni raz, jak leżałam w tym łóżku, byłam w nim z Kendallem. To było dziesięć dni temu, a wydawało się, jakby to było dziesięć lat. - Dziękuję, że przyjechałeś. - szepnęłam.
Brunet podszedł do mnie z uśmiechem.
- Cieszę się, że nic Ci się nie stało. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby znów stała ci się jakaś krzywda pod moją nieobecność. - wyszeptał, czule gładząc mnie po głowie. Uśmiechnęłam się lekko. Powieki mi opadały, bardzo chciało mi się spać. Ziewnęłam.
- Naprawdę dziękuję ci, James. Jestem ci bardzo wdzięczna. - Brunet zaśmiał się na to i zatrzepotał długimi rzęsami. Idealnie proste, białe zęby błysnęły w półmroku. Złożył słodki, czuły pocałunek na moich wargach.
- Dobranoc, Lorrie. - powiedział, po czym zebrał się do wyjścia gasząc światło lampki.
- Dobranoc, aniołku. - odparłam szeptem, do cienia odchodzącego w ciemności.
Trzask drzwi i ciche kroki. James sobie poszedł.
Leżę na łóżku i nie potrafię sobie znaleźć pozycji, która sprowadziłaby sen. Miasto wrze wokół mnie. Wielka metropolia kipi wyziewami swojego imperialnego schyłku. Wozy policyjne wyją, karetki mkną ulicami, klapy kubłów na śmieci stukają hałaśliwie, butelki rozbijają się, z przenośnych radiomagnetofonów bez przerwy lecą piosenki o burzy hormonów, crescendo testosteronu poszukującego estrogenu, i estrogenu poszukującego testosteronu - puls wszechświata.
Każdy kogoś ma, a ja jestem sama. Wszyscy wciskają się w siebie lędźwiami, biodrami, a ja jestem samiuteńka.
Piekło mojego stanu polega na tym, że ja doskonale rozumiem Keitha. Keith jest moim maleństwem, moim kochaniem, moim mężczyzną. On mnie masakruje, a ja dalej chcę mu matkować, opiekować się nim. Gdyby miał napisać swoją wersję tej historii, to co by powiedział? Że ta wielka, brutalna Lourette wykastrowała go i sprawiła, że czuje się słaby? Że ta wielka, brutalna Lourette poprzestawiała mu wszystkie klepki? Rozumiem problem człowieka, który chce być artystą, a zostaje modelem.
Przypomniało mi się, że nie zapytałam Keitha o jego karierę. Na pewno już nagrał jakieś piosenki i tylko czeka na kontrakt. Westchnęłam. Wstałam z łóżka. Przebrałam się w dres do biegania, wzięłam słuchawki i podłączyłam je do telefonu. Włączyłam Big Time Rush.
Przy dźwiękach ich głosów wybiegłam z domu, i niepomna niebezpieczeństw czekających mnie w mrokach wielkomiejskiej nocy, zaczęłam eksplorować okolicę. Biegiem.W głowie kołatały mi się różne myśli. Że czasem trzeba dotrzymać kroku życiu.
*Oczami Logana*
Wracając ze szpitala, odwiozłem Erin do niej do domu.- Na pewno nie chcesz, żeby dotrzymać ci towarzystwa? - zapytała po raz setny.
- Poszukaj tych listów, Erin. Później się zdzwonimy. - Teraz chciałem być sam. Tylko sam. Pożegnałem się z szatynką, po czym pojechałem dalej.
Wszedłem do domu, nie wiedząc, co robić. Idąc korytarzem, minąłem się z Lourette, która spojrzała na mnie przelotnie nieobecnym wzrokiem, a potem wyszła na zewnątrz. Westchnąłem.
Jestem ojcem. Kurde, no jestem ojcem.
Nie miałem pomysłu, co myśleć i jak myśleć. To było takie uczucie, jakby niebo nagle zwaliło mi się na głowę. Jak w transie, podążyłem do swojego pokoju. Prześladowało mnie wspomnienie twarzy Michaela, mojego syna. Jego pucołowate, zarumienione policzki, malutki nosek i wielkie, orzechowe oczy o długich rzęsach. Moje oczy. Ukryłem twarz w dłoniach, ale nie mogłem uciec od tego widoku. Ręce trzęsły mi się jak galareta, a w żołądku ściskało mnie boleśnie. Usiadłem na łóżku.
Usłyszałem ciche pukanie, a potem skrzypnięcie drzwi. Do pokoju wszedł Kendall. Usiadł obok mnie bez słowa, a potem objął mnie przyjacielsko jednym ramieniem, na którym zawiązany był świeży bandaż. Zobaczyłem, że na policzku ma zadrapanie pokryte warstwą zakrzepniętej krwi. Cisza. Patrzyłem tylko w jego oczy, które patrzyły na mnie ze zrozumieniem, i zalała mnie fala wdzięczności. Kendall naprawdę jest wspaniałym człowiekiem.
- Dzięki, stary. - szepnąłem. Ten, uśmiechnął się lekko, a potem odchrząknął.
- Niezbyt się udało, co nie? - mruknął.
- No... Jestem prawie na stówę pewny, że dziecko jest moje. - powiedziałem spokojnie. - Aczkolwiek, jest dobra wiadomość, że Richards nie chce ode mnie żadnych pieniędzy. Tylko teraz tak głupio nic jej nie dać. Pewnie będę im płacił jakieś sumki, wystarczające na codzienne potrzeby, ale na pewno nie będzie to ćwierć miliona. - zaśmiałem się sarkastycznie, na co Kendall uśmiechnął się szerzej. Po chwili, jego mina zrzedła, a potem zaczął kręcić młynka kciukami.
- Lourette pojechała spotkać się ze swoim byłym, Keithem. - powiedział.
- Kurczę, serio? - zapytałem. Każdy temat był dobry, aby tylko zapomnieć o Jennie i Michaelu. - Po co?
- Myślę, że musi z nim wszystko obgadać. Wiesz, pożegnać się z nim. Jeszcze chyba nie pozwoliła mu odejść w głębi duszy, dlatego tak cierpi. - wytłumaczył blondyn, westchnąwszy ciężko.
- A jak z tobą... lepiej ci już? - zapytałem, pamiętając, że Kendall również cierpiał, i to nie mniej niż ona. Ten, uśmiechnął się szeroko.
- O wiele. To zasługa Lorrie. Powiedziała mi coś, co tobie też się przyda. - odparł, promieniejąc.
- Co? - spytałem z zaciekawieniem.
- Że niebo nie zwala nam się na głowę, aby patrzeć, jak upadamy i cierpimy, ale by patrzeć, jak podnosimy się w chwale. - rzekł Schmidt. Uśmiechnąłem się w duchu. Lourette była naprawdę mądrą osobą. Aż dziw, że dała się tak w konia zrobić temu facetowi. Ale cóż, to dowód na to, iż go kochała.
- Amen. - odpowiedziałem z nabożną czcią, a potem oboje parsknęliśmy śmiechem. Mogłem być młodym ojcem, niegotowym do tej roli, nieszczęśliwym człowiekiem, singlem, ale przyjaciel, taki jak Kendall rozjaśniał mi każdy dzień. Zrozumiałem, że Erin, Lourette i chłopaki są najważniejszymi osobami w moim życiu. Wkrótce, jedną z nich ma się również stać Michael.
- Ej, a w ogóle... To mówisz, że poznałeś Lourette tej nocy, gdy wyciągnęliśmy cię do Angels Club. - zacząłem. - To co ty z nią robiłeś całą noc?
Kendall natychmiast spłonął rumieńcem. Ja zrobiłem wielkie oczy.
- O ty, kurde... - mruknąłem z niedowierzaniem. - Poszedłeś z nią do łóżka?
- Nie, nie... Co ty... - próbował wykręcić się blondyn, ale spojrzałem na niego z powątpiewaniem. Ten westchnął i zwiesił głowę. - Kibelek w Angels Club. - wymamrotał szybko.
- Kendallu Schmidt, czy ty mi chcesz powiedzieć, że wyrwałeś Lourette Delmond w klubie i zrobiłeś z nią to w łazience? - zapytałem poważnym tonem, ale z perwersyjnym uśmiechem. Ta historia zaczynała mi się coraz bardziej podobać.
- Taak, ale proszę cię, nie wygadaj nikomu... - wyszeptał rozpaczliwym tonem Schmidt. W oczach miał panikę. Wzruszyłem ramionami, a potem skinąłem głową.
- W porządku, nikomu nie powiem. Ale ten... Pamiętasz coś z tego?
- No, większość. Byliśmy wstawieni... - Kendall zaśmiał się nerwowo.
- A jak było? - zapytałem, szczerząc zęby.
Kendall tylko się uśmiechnął, kiwając nieznacznie głową, i pokazał kciuk do góry.
Żartowaliśmy sobie jeszcze przez dość długi czas, potem poszliśmy do kuchni i zrobiliśmy sobie pizzę, a następnie wróciliśmy do mnie, a później do pokoju weszli James i Carlos.
- Cześć chłopaki, co tam? - zapytał latynos, a potem klapnął obok na łóżku.
- Nieźle. Ale to jednak moje dziecko... - mruknąłem.
- Kurczę... - Carlito przygryzł dolną wargę. - Na pewno?
- No, na 99%. - odparłem cicho.
Wtem odezwał się James.
- Gdzie Lourette? Mamy dla niej niespodziankę z Carlem.
Wzruszyłem ramionami.
- Pojechała spotkać się ze swoim byłym, zaraz po tym jak ja przyjechałem. - rzekłem zgodnie z prawdą. James zrobił wielkie oczy.
- Kiedy? - zapytał szybko.
- Hm, około wpół do drugiej...?
Wszyscy czworo spojrzeliśmy na zegarek. Było już grubo po siódmej.
- Jezus Maria, co ona robi z nim tyle czasu? - zapytał Carlito półżartem, jakby nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Kendall wstał z miejsca, a potem zaczął nerwowym krokiem chodzić po pokoju.
- Mieli się spotkać na Malve Boulevard w jakiejś restauracji... - powiedział, drapiąc się po brodzie.
- Ruby Tuesdays? - spytał James.
- O tak, tam. - przytaknął Kendall. - Ale pewnie już ich tam nie ma...
- Ej, a jak coś jej się stało? - zapytałem, szczerze przejęty. Zacząłem gorączkowo myśleć. - Carlos! Pojechała twoim autem! Ty masz nawigację, która pozwala namierzyć pojazd, prawda?
Pena pokiwał żywo głową.
- Sprawdź, gdzie jest twoje auto. - nakazał James, a latynos posłusznie wyjął Iphone'a i zaczął klikać.
Po chwili zmarszczył czoło.
- Sunrise Street. Dom Lourette. - powiedział.
- Podaj adres. - ponaglił go Maslow.
- Sunrise Street, 3412... na rogu z Mint Avenue. - powiedział Carlos, na co James wyszeptał "Jadę tam", po czym wyszedł z pokoju, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.
Przez około godzinę siedzieliśmy w stresie, aż wreszcie James zadzwonił do Carlosa.
Dowiedzieliśmy się, że wszystko jest w porządku, że Lourette pojechała do domu, żeby napić się whisky i zasnęła niechcący, i że teraz się kąpie. Maslow powiedział, że dopilnuje, aby się położyła, a potem przyjedzie.
Kamień spadł mi z serca. Jeszcze tego brakowało, aby coś się stało osobie, która tak nam pomagała ostatnimi czasy. To był długi dzień, czułem się strasznie zmęczony i skołowany.
Ale nie byłem nieszczęśliwy. Miałem swoich przyjaciół.
______________________
No i to już koniec rozdziału 16. Przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale nie miałam weny, i kłóciłam się z chłopakiem, + jeszcze szkoła do tego :c.
No, ale napisałam!
A w nagrodę za czekanie dostajecie Jamesa, jak gra na fortepianie i śpiewa "Clarity" hehehehehe :3