wtorek, 23 lipca 2013

Rozdział 20

Byłam w Krakowie, Wieliczce, Ustrzykach Dolnych, Solinie, Warszawie, Nowym Sączu, Ojcowie, Malborku i Prabutach, dlatego nie mogłam wcześniej pisać. Wakacje są do dupy :/
________________________

Gdy się ocknęłam, leżałam na kanapie, a chłopcy i Alice wpatrywali się we mnie poważnie, siedząc w fotelach. Telewizor był wyłączony. Uśmiechnęłam się słabo.
 - Widzieliście to? Keith. - mruknęłam, żartobliwym tonem.
 - Taa, widzieliśmy. - odparł cicho James. Siedział obok mnie, trzymając moją dłoń. - Wiesz, co mogło ci zaszkodzić, że zwymiotowałaś?
 - Yym, może za dużo zjadłam tych naleśników... A poza tym, to wczorajsze whisky... - odpowiedziałam, wzruszając ramionami. Alice zachichotała.
 - Zatrułaś się. - stwierdziła. - Nie powinnaś w ogóle ruszać się z łóżka, idiotko. - dodała karcącym tonem. - Tyle razy ci powtarzałam, że nie umiesz pić, ale...
 - Dobra, daj se siana. - przerwałam jej. - I zamiast biadolić, podaj mi szklankę wody.
Cała piątka rzuciła się do stolika na wyścigi, i nim zdążyłam mrugnąć, dostałam wielki kubek wypełniony upragnionym przeze mnie napojem. Dopiero, gdy wychyliłam go do dna, pozwoliłam sobie na spojrzenie moim przyjaciołom w oczy. Wpatrywali się we mnie wyczekująco.
 - No co? - zapytałam.
 - Nic. Nie ruszaj się w ogóle z tej kanapy. - powiedział poważnie Carlos, zabierając mi z ręki kubek. Logan przykrył mnie kocem, a James przyniósł mi "Upadek gigantów" Kena Folletta ze swojego pokoju. Spojrzałam na nich jak na wariatów. Twarda pewność w ich spojrzeniach jednak uciszyła wszystkie protesty, które cisnęły mi się do ust. Wzruszyłam ramionami, przyjmując od Latynosa ponownie napełniony kubek. Brzuch już mnie nie bolał, ale za to głowa pulsowała skrzydlatymi płomieniami. Nie to jednak zwracało moją uwagę. Zastanawiał mnie fakt, czemu zareagowałam tak na pojawienie się Keitha w telewizji. Według moich obliczeń, powinnam już pozwolić mu odejść. Haha, ja i moje obliczenia. Uderzył mnie fakt, że Keith, chłopak, który bawił się w gwiazdę rocka, naprawdę zdobył popularność. Naprawdę wydał singiel. Jeszcze gdy byliśmy parą, jego marzenia były dziecinną igraszką. Odrzucała mnie jego pewność siebie, jego twardość i poczucie, że bycie sławnym i uznanym rockmanem mu się należy. Był jak Aleksander Wielki, ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że świat będzie jego. I tak samo jak młody, macedoński król, poza tym jednym, nie miał żadnego innego celu. Teraz zdałam sobie sprawę z tego, że bałam się trochę życia w jego cieniu. O ironio, akurat wtedy, gdy było odwrotnie. Ale obawiałam się, że Keith zostanie jednak gwiazdą, że przyćmi mój blask, i że po wsze czasy będę znana jako "Lourette D. dziewczyna Keitha Wooda, legendy rocka". Dotarło do mnie, jak prymitywne i samolubne były moje lęki. Było mi wstyd. Odkryłam prawdziwy powód, dla którego nie pomagałam Keithowi w karierze muzycznej, a robiłam z niego modela, moją maskotkę, zabawkę wielkiej, bogatej, wpływowej malarki, która, znudziwszy się i przeżarłszy duszę, odejdzie, by poszukać świeżej krwi. Oczywiście, nie przedstawiało się to w aż tak ponurych barwach, bo mimo wszystko kochałam Keitha - jak moje błogosławieństwo i moje fatum, zgadzałam się na wszystko, czego zażądał, i zostawałam w domu, gdy ten jechał na festiwale rockowe, by wrócić, cuchnąc wódką i z pomieszaniem w oczach wywołanym LSD. Budowałam sobie z nim różowy, cieplutki domek, pewna, że odnalazłam mój ideał, który pobudza we mnie instynkty zmuszające do tworzenia i niszczenia, oraz do destrukcyjnej, niemożliwej, przesłodkiej, acz przeklętej miłości. Przypuszczalnie od samego początku posuwał jakieś głupiutkie dzidzie, ale ja przywdziewałam mu w myślach aureolę. Aureolę dla mojej bestii odzianej w skórę kozła i ziejącej ogniem spustoszenia w mojej sercu. On uciszał mnie słodkimi kłamstwami, a ja uciszałam siebie kolejną butelką wina. Żylibyśmy do teraz w naszej hedonistycznej bajce dla dorosłych, gdyby nie to, co zobaczyłam w Nowym Jorku. Z zaskoczeniem odkryłam, że te wspomnienia mnie nie bolą. Widocznie tak właśnie miało być. Jednakże, coś innego mnie bolało. Czułam wstyd. Wstyd, że moje spotkanie z Keithem zakończyło się tak, a nie inaczej. Ten teledysk to przypomnienie od Boga. Przypomnienie, że jeszcze nie wszystkie krzywdy zostały odpuszczone. Mój mały, słodki Keef. Co ja ci zrobiłam?
Łzy zapiekły mnie w oczach, więc porzuciłam myślami ten drażniący temat. Muszę spotkać się z Keithem. Albo wytłumaczymy sobie wszystko, albo rozstaniemy się w niewiedzy, i będziemy mijać się jak statki transatlantyckie na zamglonym oceanie.
Z zamyślenia wyrwał mnie Carlos, który zerwał się z fotela, by pójść do kuchni, mamrocząc coś o herbacie. Alice i Logan wyszli na ogródek, aby porozmawiać o sprawie syna Hendersona. Kendall, uśmiechnął się do mnie życzliwie, i poklepawszy po ramieniu, wyszedł za Latynosem. Zostałam sama z Jamesem w kłopotliwej ciszy.
 - Nic cię nie boli? - przerwał ją mężczyzna, patrząc na mnie smutno swoimi błyszczącymi oczami szczeniaczka. Pokręciłam głową, wpatrując się w kubek z wodą znajdujący się w moich zaciśniętych dłoniach.
 - Muszę spotkać się z Keithem. - powiedziałam, a Maslow uniósł brwi w zdziwieniu.Wygiął śliczne, różane wargi w grymasie.
 - Widziałaś się z nim wczoraj, i spójrz, co wyszło. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
 - Och, Jamie, ty nic nie rozumiesz... - mruknęłam. - Wczoraj tak naprawdę nic z nim nie rozmawiałam. Za bardzo bolał mnie widok jego twarzy. Ty nigdy tego nie zrozumiesz, jak to jest, gdy patrzy się w twarz osoby, z którą wiązałeś całe swoje życie, wszystkie swoje emocje, wszystkie uczucia, i gdy się wie, iż wieczność wam obiecana pójdzie w zapomnienie wraz z innymi, sczezłymi już marzeniami...
James uśmiechnął się gorzko i potrząsnął głową.
 - Skąd wiesz? - zapytał szorstko.
Zmroziło mnie. Sekundy upływały w milczeniu, tak przytłaczającym, że zdawało się mnie dusić.
 - Nie wiem. - odparłam w końcu. - Nic mi nie mówiłeś. - zwiesiłam głowę.
 - Bo też nic nie ma do mówienia. - odparł łagodniej, wzruszając ramionami. Starał się nie zdradzać, ale w jego oczach widziałam ból. Posunęłam się na kanapie i zrobiłam miejsce obok siebie.
 - Siadaj. - powiedziałam, i poczekałam, aż brunet to zrobi. Gdy usiadł, wzięłam go za rękę, po czym wtuliłam twarz w jego ramię. - Wiem, że jest coś do mówienia. Widać.
Jamie westchnął.
 - Naprawdę chcesz tego słuchać? - zapytał.
 - Jak nigdy niczego dotąd. - przytaknęłam z uśmiechem. James odpowiedział podobnym, lecz nieśmiałym i nerwowym.
 - Tak więc. - zaczął. - Wszystko odbyło się z trzy lata temu, czy coś. Byłem porywczym dwudziestolatkiem, ale trząsłem gaciami przed moją matką, która postanowiła zabrać mnie gdzieś na zielone łąki w Wyoming u stóp gór Grand Tetons. Najbardziej pamiętam, że było tam wiele łosi, i, co najbardziej zapamiętałem, ogromne, soczystozielone cykady, które grały całą noc. Mi ich śpiew przypominał wtedy płacz. Poznałem ją właśnie tam. Na imię jej było Maud, i chyba pochodziła z tych okolic. W pamięć, najmocniej zapadł mi kolor jej paznokci. Zielony, tak zielony, jak cykady, których tak wiele tam widziałem. Było lato, gorące i upalne. A ja młody i głupi. Co tu dużo mówić, zauroczyłem się. Matka miała w Wyoming faceta chyba... pamiętam, że nie zwracała na mnie zbytnio uwagi. Wynajęła nam domek, ale nie sypiała tam. Ja się cieszyłem, bynajmniej miałem spokój. Wychodziłem wieczorami na spacery, wsłuchiwałem się w płaczące pod księżycem cykady, i miałem cichą nadzieję, że Maud również wyjdzie, i że spotkamy się w ciemności, jak uciekinierzy. Trwało to parę nocy. Któregoś wieczoru, w moim stałym miejscu, na niewielkim wzgórzu obsypanym kolorowym kwieciem, na którego szczycie stał wielki, stary świerk, zauważyłem siedzącą z notatnikiem postać. Była to właśnie Maud. Podszedłem i zagadałem. Rozmawialiśmy całą noc. Pamiętam jej gromki, perlisty śmiech. Śmiała się trochę jak ty. - uśmiechnął się smutno. - I tak jak ty, miała chude, delikatne nadgarstki. Zauważyłem, że mimo upału, zawsze nosi długie rękawy. Otóż, na rękach wycięła sobie podobne ozdóbki, do tego, co zrobił Kendall. Ale o tym dowiedziałem się później. Maud była outsiderką, stroniącą od ludzi, z duszą przepełnioną artyzmem. Notatnik, który zawsze ze sobą zabierała, pełen był różnych strasznych, ale pięknych opowieści i wierszy. Maud mieszkała sama i była jedynaczką, ale opowiadała czasem, że ma młodszą siostrzyczkę, która wychodzi z luster i mieszka w wielkim pałacu nad brzegiem rzeki z samiusieńkim Szatanem. Miała dziwną wyobraźnię i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Nie dowiedziałem się nigdy, dlaczego się cięła i była nieszczęśliwa. Nasza znajomość pogłębiła się, zacząłem się zakochiwać. Czasem trzymaliśmy się za ręce i całowaliśmy u stóp tego wielkiego świerku pod którym zagadałem do niej po raz pierwszy. Ale, wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć. Któregoś poranka, znaleziono zimną i sztywną Maud w swoim mieszkaniu. Rozbiła lustro i podcięła sobie żyły jego odłamkami, wykrwawiając się na śmierć. Zostawiła tylko krótką notatkę, że wraca do swojej siostrzyczki. - głos mu się łamał, aż wreszcie, ostatnie słowa wyszeptał. Oczy miał mokre, ale nie płakał. - W nocy, tego samego dnia, powróciłem do domu, a matka ze mną. Dziwne, ale po tym wszystkim, w głowie miałem tylko zielone paznokcie Maud. Zielone jak cykady...
 - Cykady, które już nie płakały. - dopowiedziałam drżącym głosem, ściskając zimne dłonie Jamesa i próbując zdusić łzy dławiące moje gardło. James przytaknął ze smutnym uśmiechem.
 - Nie pozostało mi nic innego, jak zapomnieć. - powiedział, kręcąc głową.
 - Och, Jimmy... - zaszlochałam, po czym przytuliłam go mocno. Gdzieś na dnie mojego serca pojawiło się wspomnienie Maud. Cykady zapłakały jeszcze na moment.